Выбрать главу

— Nikt nie korzystał z tej bramy od bardzo dawna.

— Mógłbym się wdrapać na górę — zaproponował Podrick. — Po urwisku. Tam, gdzie mur się zawalił.

— To zbyt niebezpieczne. Te kamienie wyglądają mi na luźne, a czerwony bluszcz jest trujący. Gdzieś musi być tylna furta.

Znaleźli ją po północnej stronie zamku, niemal całkowicie ukrytą za wielkim gąszczem jeżyn. Wszystkie jagody zebrano, a połowę krzewów wycięto, by utorować drogę do drzwi.

Widok połamanych gałęzi zaniepokoił Brienne.

— Ktoś niedawno tędy przechodził.

— Twój błazen i te dziewczyny — odparł Crabb. — Mówiłem ci.

Sansa? Brienne nie potrafiła w to uwierzyć. Nawet taki opój jak Dontos Hollard nie byłby aż tak nierozsądny, by zabrać ją w równie ponure miejsce. Coś w tych ruinach budziło jej obawy. Nie znajdzie tu młodej Starkowny... ale musi się im przyjrzeć. Ktoś tu niedawno był — pomyślała. — Ktoś, kto ma powód, by się ukrywać.

— Wchodzę do środka — oznajmiła. — Crabb, chodź ze mną. Podrick, ty popilnuj koni.

— Ja też chcę z tobą iść. Jestem giermkiem. Umiem walczyć.

— Dlatego właśnie chcę, żebyś tu został. W tych lasach mogą być zbójcy. Nie możemy zostawić koni bez opieki.

Podrick zaszurał nogą o skałę.

— Jak sobie życzysz.

Brienne przedarła się przez gąszcz jeżyn i pociągnęła za zardzewiały, żelazny pierścień.

Furta opierała się przez chwilę, a potem otworzyła się z głośnym protestem zawiasów. Włoski na karku Brienne stanęły dęba od tego dźwięku. Wyciągnęła miecz. Choć miała na sobie kolczugę i utwardzaną skórę, czuła się naga.

— Ruszaj, pani — ponaglał ją idący za nią Zręczny Dick. — Na co czekasz? Stary Crabb nie żyje już od tysiąca lat.

Na co właściwie czekała? Brienne powiedziała sobie, że zachowuje się głupio. Ten dźwięk to był tylko szum morza, niosący się nigdy niemilknącym echem w jaskiniach pod zamkiem, nasilający się i słabnący z każdą falą. Niemniej rzeczywiście brzmiał jak szept. Przez chwilę wydawało się jej niemal, że widzi głowy leżące na półkach i rozmawiające cicho.

— Trzeba było wyjąć ten miecz — powtarzała jedna z nich. — Trzeba było wyjąć ten magiczny miecz.

— Podrick — zawołała. — Mam w posłaniu miecz w pochwie. Przynieś mi go.

— Tak jest, ser. Pani. Już idę.

Chłopak oddalił się biegiem.

— Miecz? — Zręczny Dick podrapał się za uchem. — Masz już jeden miecz w dłoni. Po co ci drugi?

— Ten będzie dla ciebie.

Brienne podała mu go rękojeścią naprzód.

— Naprawdę? — Crabb wyciągnął niepewnie rękę, jakby oręż mógł go ugryźć. —

Nieufna panna chce dać staremu Dickowi miecz?

— Potrafisz się nim posługiwać?

— Jestem Crabbem. — Wyrwał jej miecz z dłoni. — W moich żyłach płynie krew ser Clarence’a. — Przeciął orężem powietrze i uśmiechnął się do niej. — Niektórzy powiadają, że to miecz czyni człowieka lordem.

Wrócił Podrick Payne. Trzymał Wiernego Przysiędze w dwóch rękach tak ostrożnie, jakby niósł dziecko. Zręczny Dick zagwizdał na widok zdobnej pochwy z szeregiem lwich głów, ale ucichł, kiedy Brienne wyjęła miecz i przeszyła nim powietrze. Nawet jego świst jest ostrzejszy niż w przypadku zwykłej broni — pomyślała.

— Chodź ze mną — poleciła Crabbowi. Przeszła bokiem przez furtę, pochylając głowę pod łukiem.

Ujrzała przed sobą porośnięty lasem zewnętrzny dziedziniec. Po lewej miała główną bramę oraz zawalone ruiny czegoś, co mogło kiedyś być stajnią. Z połowy boksów wychylały się drzewka, inne wyrastały nad suchą, brązową strzechę. Po prawej widziała zbutwiałe, drewniane schody, prowadzące do ciemnego lochu albo piwnicy. Tam, gdzie kiedyś był donżon, leżała wielka sterta gruzu, porośnięta zielonym i fioletowym mchem. Na całym dziedzińcu pełno było chwastów i sosnowych igieł. Wszędzie widziała mnóstwo żołnierskich sosen rosnących w poważnych szeregach. Pomiędzy nimi stał blady intruz, młode, smukłe czardrzewo o pniu białym jak niewinna dziewica. Jego szeroko rozłożone konary pokrywały ciemnoczerwone liście. Dalej było tylko puste niebo i morze, widoczne w luce w murze...

...a także pozostałości ogniska.

Natarczywe szepty niepokoiły jej uszy. Brienne uklękła obok ogniska. Uniosła poczerniały patyk, powąchała go i pogrzebała w popiele. Dziś w nocy ktoś próbował się tu ogrzać. Albo może wysłać sygnał do przepływającego statku.

— Heeeeej — zawołał Zręczny Dick. — Jest tu kto?

— Bądź cicho — rozkazała.

— Ktoś może się tu ukrywać. Może chce się nam lepiej przyjrzeć, zanim się pokaże? —

Podszedł do prowadzących pod ziemię schodów i zajrzał w ciemność. — Heeeeej — zawołał znowu. — Czy jest tam ktoś?

Wtem Brienne zauważyła kołyszące się drzewko. Z krzaków wynurzył się mężczyzna, tak brudny, że wydawało się, iż wyrósł prosto z ziemi. W ręce ściskał złamany miecz, ale to jego twarz przyciągnęła jej uwagę, małe oczka i szerokie, płaskie nozdrza.

Znała ten nos. Znała te oczy. Przyjaciele zwali tego człowieka Pygiem.

Wydawało się, że wszystko wydarzyło się w ciągu jednego uderzenia serca. Drugi mężczyzna wylazł z otworu studni, nie wywołując więcej hałasu niż wąż pełznący po stercie wilgotnych liści. Na głowie miał żelazny półhełm owinięty w brudny, czerwony jedwab, a w dłoni dzierżył krótką, grubą włócznię do rzucania. Tego Brienne również znała. Za jej plecami rozległ się szelest. Spomiędzy czerwonych liści spojrzała na nią kolejna twarz. Crabb, który stał pod czardrzewem, spojrzał w górę i ją zobaczył.

— Tutaj — zawołał do Brienne. — Tu jest twój błazen.

— Dick, do mnie — rozkazała nerwowo.

Shagwell zeskoczył z drzewa z głośnym śmiechem. Miał na sobie błazeński strój, ale tak wyblakły i brudny, że był raczej brązowy niż szary czy różowy. Zamiast grzechotki trzymał w ręce morgensztern — trzy kolczaste kule połączone łańcuchami z drewnianą rękojeścią.

Zamachnął się z całej siły, zataczając niski krąg, i jedno z kolan Crabba rozpryskało się w fontannie krwi i kości.

— Jakie to śmieszne — zawył Shagwell, gdy Dick padł na ziemię. Miecz, który dostał od Brienne, wypadł mu z ręki i zniknął w chaszczach. Crabb wił się z bólu na ziemi, krzycząc i ściskając zdruzgotane kolano.

— Och, spójrzcie — zawołał Shagwell — to Szmugler Dick, ten sam, który narysował nam mapę. Czyżby pokonał tak długą drogę, żeby oddać nam złoto?

— Proszę — jęczał Dick. — Proszę, nie, moja noga...

— Boli? Mogę tak zrobić, żeby przestało.

— Zostaw go — warknęła Brienne.

— Nie! — wrzasnął Dick, unosząc zakrwawione ręce, żeby zasłonić głowę. Shagwell zakręcił morgenszternem i uderzył nim w sam środek twarzy Crabba. Rozległ się przyprawiający o mdłości trzask. W ciszy, która zapadła później, Brienne słyszała bicie własnego serca.

— Niedobry Shags — skarcił błazna mężczyzna, który wylazł ze studni. Na widok twarzy Brienne ryknął głośnym śmiechem. — To znowu ty, kobieto? Polujesz na nas czy po prostu chciałaś znowu zobaczyć nasze miłe gęby?

Shagwell tańczył, przestępując z nogi na nogę i wymachując morgenszternem.

— To dla mnie tu przyszła. Śni o mnie każdej nocy, gdy wsadza sobie palce w szparę.

Ona mnie pragnie, chłopaki, wielka kobyła stęskniła się za wesołym Shagsem! Wyrucham ją w dupę i wypełnię błazeńskim nasieniem, żeby urodziła małego Shagwelka.

— Do tego celu służy inna dziura, Shags — wycedził Timeon z dornijskim akcentem.