Spotykali też ludzi. Jedni mieszkali pośród trzcin w lepiankach z gliny i słomy, a inni w skórzanych czółnach łowili ryby i budowali na wydmach domy wsparte na chwiejnych palach. Większość żyła samotnie, z dala od innych ludzkich osad. Na ogół sprawiali wrażenie bojaźliwych, ale około południa pies znowu zaczął szczekać i z trzcin wyszły trzy kobiety, które ofiarowały Meribaldowi wiklinowy kosz pełen małży. Dał każdej z nich po pomarańczy, choć na tym świecie małże były pospolite jak błoto, a pomarańcze rzadkie i kosztowne. Jedna z kobiet była bardzo stara, druga w zaawansowanej ciąży, a trzecia — dziewczyną świeżą i ładną jak wiosenny kwiatek. Gdy Meribald odprowadził je na bok, by wysłuchać ich grzechów, ser Hyle zachichotał.
— Widzę, że towarzyszą nam bogowie... a przynajmniej Dziewica, Matka i Starucha.
Podrick miał tak zdumioną minę, że Brienne musiała go zapewnić, iż to tylko trzy kobiety z bagien.
Potem, gdy wznowili podróż, podjechała do septona.
— Ci ludzie mieszkają niespełna dzień drogi od Stawu Dziewic, a wydaje się, że wojna w ogóle ich nie tknęła — zauważyła.
— Nie mają wielu rzeczy, które mogłaby tknąć, pani. Ich skarby to muszle, kamienie i skórzane łodzie, a ich najlepszą bronią są noże z zardzewiałego żelaza. Rodzą się, żyją, kochają i umierają. Wiedzą, że ich ziemiami włada lord Mooton, ale tylko niewielu go widziało, a Riverrun i Królewska Przystań to dla nich tylko nazwy.
— A jednak znają bogów — stwierdziła Brienne. — Myślę, że to twoja zasługa. Od jak dawna wędrujesz po dorzeczu?
— Niedługo będzie czterdzieści lat — odparł septon. Pies zaszczekał głośno. — Od Stawu Dziewic do Stawu Dziewic. Ta droga zajmuje mi pół roku, czasami więcej, ale nie powiem, że znam Trident. Zamki wielkich lordów oglądam tylko z daleka, lecz dobrze poznałem targowe miasta, warownie i wioski tak małe, że nawet nie mają nazwy, żywopłoty i wzgórza, ruczaje, w których spragniony człowiek może się napić, oraz jaskinie, gdzie można znaleźć schronienie. A także drogi, po których wędrują prostaczkowie, kręte błotniste szlaki, których nie znajdzie się na pergaminowych mapach. Je również znam. — Zachichotał. — I nic w tym dziwnego. Moje stopy co najmniej dziesięć razy deptały każdą milę tych dróg.
Bocznymi drogami wędrują banici, a jaskinie to dobre kryjówki dla ściganych ludzi.
Brienne poczuła ukłucie podejrzliwości. Nie była pewna, jak dobrze ser Hyle zna tego człowieka.
— To musi być samotne życie, septonie.
— Siedmiu zawsze jest ze mną — odparł Meribald. — Mam też swego wiernego sługę i Psa.
— A czy twój pies ma jakieś imię? — zapytał Podrick Payne.
— Z pewnością — odrzekł Meribald — ale to nie jest mój pies. Nie on.
Pies zaszczekał i zamerdał ogonem. Wielkie, kudłate zwierzę ważyło co najmniej dziesięć kamieni. Zachowywało się jednak przyjaźnie.
— To do kogo właściwie należy? — dopytywał się Podrick.
— Ależ do siebie samego i do Siedmiu. A jeśli chodzi o jego imię, nie przedstawił mi się, więc nazywam go Psem.
— Aha. — Podrick wyraźnie nie wiedział, co sądzić o psie, który ma na imię Pies. Chłopak zastanawiał się nad tym przez chwilę. — Kiedy byłem mały, też miałem psa — oznajmił wreszcie. — Nazwałem go Bohaterem.
— I był nim?
— Kim?
— Bohaterem.
— Nie. Ale to był dobry pies. Potem zdechł.
— Pies dba o moje bezpieczeństwo na drogach, nawet w tak niebezpiecznych czasach.
Żaden wilk ani banita nie odważy się mnie zaczepić, kiedy on jest przy mnie. — Septon zmarszczył brwi. — Wilki zrobiły się ostatnio straszliwie groźne. Są okolice, gdzie samotny wędrowiec postąpiłby roztropnie, śpiąc na drzewie. Znam te tereny od wielu lat i największe stado, jakie do tej pory widziałem, składało się może z dziesięciu wilków, a wielka wataha, która krąży teraz nad Tridentem, liczy setki sztuk.
— Spotkałeś to stado? — zapytał ser Hyle.
— Oszczędzono mi tego doświadczenia, chwała Siedmiu, ale słyszałem je nocą, i to nieraz.
Tyle głosów... ten dźwięk mrozi człowiekowi krew w żyłach. Nawet Pies drżał, a on zabił już kilkanaście wilków. — Pogłaskał psa po głowie. — Niektórzy powiadają, że to nie wilki, ale demony. Przewodnikiem stada jest ponoć monstrualna wilczyca, złowrogi cień, straszny, szary i ogromny. Ludzie mówią, że kiedyś sama powaliła tura, podobno nie powstrzyma jej żadna pułapka ani sidła, nie boi się stali ani ognia, zabija każdego wilka, który próbuje ją pokryć, i nie je żadnego mięsa oprócz ludzkiego.
Ser Hyle Hunt roześmiał się głośno.
— Popatrz, co zrobiłeś, septonie. Biedny Podrick ma oczy wielkie jak jaja na twardo.
— Nieprawda — oburzył się chłopak. Pies zaszczekał.
Nocą rozbili obóz na wydmach. Nie rozpalili ogniska. Brienne wysłała chłopaka na brzeg po trochę wyrzuconego przez fale drewna, ale chłopak wrócił z pustymi rękami, ubłocony aż po kolana.
— Jest odpływ, ser. Pani. Nie ma tam wody, tylko błoto.
— Uważaj na to błoto, dziecko — ostrzegł go septon Meribald. — Ono nie lubi obcych. Jeśli wejdziesz w niewłaściwym miejscu, pochłonie cię w całości.
— To tylko błoto — sprzeciwił się Podrick.
— Do chwili, gdy wypełni ci usta i zacznie wciskać się do nosa. Wtedy to już nie będzie błoto, tylko śmierć. — Uśmiechnął się, by złagodzić wymowę swych słów. — Wytrzyj się i zjedz kawałek pomarańczy, chłopcze.
Następny dzień wyglądał mniej więcej tak samo. Zjedli na śniadanie solonego dorsza i do tego po kawałku pomarańczy, a potem ruszyli w drogę, nim jeszcze słońce wzeszło na dobre.
Za sobą mieli różowe niebo, a przed sobą fioletowe. Pies szedł przodem, obwąchując każdą kępę trzciny i zatrzymując się od czasu do czasu, by którąś z nich podlać. Wydawało się, że zna drogę równie dobrze jak Meribald. W porannym powietrzu unosiły się krzyki rybitw.
Nadchodził przypływ.
Około południa zatrzymali się w maleńkiej wiosce, pierwszej, którą napotkali. Nad wąskim strumieniem wznosiło się osiem zbudowanych na palach chat. Mężczyźni wypłynęli w czółnach na połów, ale kobiety i młodzi chłopcy zeszli na dół po sznurowych drabinkach i zgromadzili się wokół septona Meribalda, żeby się pomodlić. Po nabożeństwie udzielił im rozgrzeszenia i zostawił trochę rzep, worek fasoli i dwie cenne pomarańcze.
— Dziś w nocy powinniśmy być czujni, przyjaciele — odezwał się septon, gdy już wrócili na szlak. — Wieśniacy mówią, że po wydmach krąży trzech złamanych, na zachód od wieży strażniczej.
— Tylko trzech? — Ser Hyle uśmiechnął się. — Trzech to miód dla naszej mieczowej dziewki. Nie odważą się zaczepiać uzbrojonych ludzi.
— Chyba że cierpią głód — sprzeciwił się septon. — Na tych bagnach można znaleźć żywność, ale trzeba umieć patrzeć, a ci ludzie są tu obcy. To niedobitki z jakiejś bitwy. Jeśli staną nam na drodze, błagam, zostaw ich mnie, ser.
— A co z nimi zrobisz?
— Nakarmię ich. Poproszę, żeby wyznali swe grzechy, bym mógł im je wybaczyć.
Zaproponuję, żeby poszli z nami na Cichą Wyspę.
— To tak, jakbyś ich poprosił o poderżnięcie nam gardeł — obruszył się Hyle Hunt. — Lord Randyll ma lepszy sposób na złamanych. Stal i konopny sznur.
— Ser? Pani? — zapytał Podrick. — Czy złamany to to samo co banita?