— Ja też jestem szybki, chłopcze — rzekł. Wyrwał rycerzowi miecz z ręki i cisnął do morza.
— Mój miecz... — wyjąkał ser Talbert.
Victarion okrwawioną pięścią złapał chłopaka za gardło.
— Idź go poszukać — warknął i zepchnął go za burtę w zabarwione krwią morze.
To dało mu chwilę potrzebną, by wyrwać topór. Białe róże cofały się przed żelazną falą.
Niektórzy z obrońców próbowali skryć się pod pokładem, a inni prosili pardonu. Victarion czuł ciepłą krew ściekającą mu po palcach pod skórzaną kurtą, kolczugą i klepsydrową stalą; to jednak nie miało znaczenia. Pod masztem broniła się jeszcze spora grupa przeciwników ustawionych w pierścień ramię przy ramieniu. Ci tam to przynajmniej mężczyźni. Wolą zginąć, niż się poddać. Victarion postanowił spełnić niektórym to życzenie. Uderzył toporem o tarczę i rzucił się do ataku.
Utopiony Bóg nie stworzył Victariona Greyjoya po to, by walczył na słowa podczas królewskiego wiecu albo toczył bój z podstępnymi wrogami na bezkresnych moczarach. To był cel, dla którego się narodził: stawać do walki, zakuty od stóp do głów w stal, i dzierżyć w dłoni ociekający krwią topór, każdym jego ciosem zadając śmierć.
Zasypywali go uderzeniami z przodu i z tyłu, ale ich miecze równie dobrze mogłyby być wierzbowymi witkami. Nie wyrządzały mu żadnej krzywdy. Żadne ostrze nie było w stanie przebić jego ciężkiej płytowej zbroi, nie dawał też przeciwnikom czasu potrzebnego, by znaleźć słabe punkty w stawach, gdzie chroniła go wyłącznie kolczuga i skóra. Mogli go atakować we trzech, czterech czy nawet w pięciu naraz, to nie miało znaczenia. Zabijał ich kolejno, ufając, że stalowy pancerz osłoni go przed ich mieczami. Gdy jeden wróg padał, Victarion obracał swój gniew przeciw następnemu.
Ostatni mężczyzna, z którym się zmierzył, z pewnością był kowalem. Miał bary jak u byka, na jego zbroję składała się wysadzana ćwiekami brygantyna oraz czapka z utwardzanej skóry. Jedyny cios, jaki zdołał zadać, dokończył dzieła zniszczenia tarczy Victariona, ale odpowiedź kapitana rozpłatała mu głowę na dwoje. Gdybym tylko z Wronim Okiem mógł się policzyć równie łatwo. Kiedy Victarion wyrwał topór, czaszka kowala rozprysnęła się na wszystkie strony. Wokół pełno było krwi, kawałków kości i mózgu. Ciało upadło do przodu, na nogi żelaznego kapitana. Już za późno błagać pardonu — pomyślał Victarion, uwalniając się z objęć trupa.
Pokład pod jego stopami zrobił się już śliski. Zewsząd otaczały go sterty zabitych i konających. Odrzucił tarczę i wessał powietrze w płuca.
— Lordzie kapitanie — rozległ się za jego plecami głos Balwierza. — Zwyciężyliśmy.
Na morzu roiło się od okrętów. Niektóre płonęły, inne tonęły, a jeszcze inne rozpadły się na fragmenty. Woda pomiędzy nimi była gęsta jak gulasz, pełna trupów, połamanych wioseł oraz ludzi czepiających się kawałków drewna. W oddali widać było sześć drakkarów południowców, mknących w stronę Manderu. Niech sobie płyną — pomyślał Victarion. Niech opowiedzą, co się tu stało. Ten, kto raz umknął z podkulonym ogonem z bitwy, przestawał być mężczyzną.
Oczy szczypały go od potu, który spływał po czole podczas walki. Dwaj wioślarze pomogli mu zdjąć krakenowy hełm i Victarion wytarł czoło.
— Co z tym rycerzem? — mruknął. — Tym z białą różą? Czy któryś z was go wyciągnął?
Syn lorda z pewnością był wart sporego okupu. Od jego ojca, jeśli lord Serry przeżył dzisiejszy dzień. Od jego seniora w Wysogrodzie, jeśli zginął.
Jednakże żaden z ludzi Victariona nie widział, co się stało z rycerzem po wypadnięciu za burtę. Zapewne utonął.
— Oby ucztował, tak jak walczył, w podwodnych komnatach Utopionego Boga.
Choć ludzie z Tarczowych Wysp zwali się żeglarzami, bali się morskich podróży i stawali do bitwy lekko odziani w obawie przed utonięciem. Młody Serry był inny. To był odważny człowiek — pomyślał Victarion. Mógłby niemal pochodzić z żelaznego rodu.
Oddał zdobyty okręt Ragnorowi Pyke’owi, wybrał dwunastu ludzi do jego załogi i wdrapał się z powrotem na pokład „Żelaznego Zwycięstwa”.
— Zabierzcie jeńcom broń i zbroje, a potem opatrzcie im rany — rozkazał Nute’owi Balwierzowi. — Konających wrzućcie do morza. Jeśli będą prosić o łaskę, poderżnijcie im najpierw gardła. — Miał dla takich ludzi jedynie pogardę. Lepiej utonąć w morzu niż we własnej krwi. — Chcę poznać liczbę zdobytych okrętów oraz wziętych do niewoli rycerzy i lordowskich synów. Przynieście mi też ich chorągwie.
Pewnego dnia powiesi je w swej komnacie, by jako słabowity starzec mógł sobie przypomnieć wszystkich wrogów, których zabił, gdy był młody i silny.
— Tak jest. — Nute wyszczerzył zęby w uśmiechu. — To wielkie zwycięstwo.
Zaiste — pomyślał Victarion. Wielkie zwycięstwo dla Wroniego Oka i jego czarodziejów.
Gdy wieść o nim dotrze do Dębowej Tarczy, pozostali kapitanowie raz jeszcze wykrzykną imię jego brata. Euron uwiódł ich swą gładką mową i swym uśmiechniętym okiem, związał ich ze swą sprawą za pomocą łupów z pół setki różnych krain: złota i srebra, zdobnych zbroi, zakrzywionych bułatów z pozłacanymi gałkami, sztyletów z valyriańskiej stali, futer pręgowanych tygrysów i skór cętkowanych kotów, nefrytowych mantykor i starożytnych valyriańskich sfinksów, skrzyń gałki muszkatołowej, goździków i szafranu, kłów słoni i rogów jednorożców, zielonych, pomarańczowych i żółtych piór znad Morza Letniego, bel pięknego jedwabiu i połyskliwego brokatu... ale wszystko to było drobiazgiem w porównaniu z tym, co wydarzyło się dzisiaj. Dał im triumf i należą do niego na dobre — pomyślał kapitan, czując na języku smak goryczy. To było moje zwycięstwo, nie jego. Gdzie wtedy był? Siedział
na Dębowej Tarczy, leniuchował w zamku. Ukradł mi żonę, potem tron, a teraz kradnie należną mi chwałę.
Posłuszeństwo było dla Victariona Greyjoya czymś naturalnym. Urodził się do niego.
Dorastał w cieniu braci i wiernie naśladował we wszystkim Balona. Potem, gdy Balon dochował się synów, Victarion pogodził się z myślą, że pewnego dnia klęknie również przed którymś z nich, gdy ten odziedziczy po ojcu Tron z Morskiego Kamienia. Jednakże Utopiony Bóg wezwał Balona i jego synów do swych podmorskich komnat, a gdy Victarion zwał królem Eurona, zawsze czuł w gardle smak żółci.
Wiatr przybierał na sile, a Victarionowi dokuczało palące pragnienie. Po bitwie zawsze łaknął wina. Powierzył dowództwo Nute’owi i zszedł pod pokład. W ciasnej kabinie na rufie czekała nań smagła kobieta, gotowa i wilgotna. Być może bitwa rozgrzała również jej krew.
Wziął ją dwa razy, w krótkim odstępie czasu. Kiedy skończyli, miała na piersiach, udach i brzuchu krew, ale to była jego krew, z rany na dłoni. Smagła kobieta przemyła ją gotowanym octem.
— Muszę przyznać, że plan był dobry — mówił Victarion, gdy klęczała obok niego. -
Mander znowu jest dla nas otwarty, jak za dawnych czasów.
To była ospała rzeka, szeroka, leniwa, pełna zdradzieckich pniaków i piaszczystych łach.
Większość morskich statków nie ważyła się płynąć nią dalej niż do Wysogrodu, ale drakkary dzięki małemu zanurzeniu mogły dotrzeć aż do Gorzkiego Mostu. W dawnych czasach żelaźni ludzie śmiało pływali Manderem i jego dopływami, plądrując brzegi... aż do chwili, gdy królowie od zielonej dłoni uzbroili rybaków z czterech wysepek położonych u ujścia rzeki i nazwali je swymi tarczami.