— Jeśli to zrobisz, wyjdziesz stamtąd jako eunuch.
Brienne wstała i odeszła.
Septon Meribald zapytał, czy może odmówić z dziećmi modlitwę, ignorując małą dziewczynkę, która czołgała się nago po stole.
— Tak — zgodziła się Wierzba, porywając berbecia, zanim zdążył dotrzeć do owsianki.
Wszyscy pochylili głowy i podziękowali Ojcu i Matce za ich hojne dary... wszyscy oprócz czarnowłosego chłopaka z kuźni, który skrzyżował ramiona na piersi, łypiąc spode łba na modlących się. Brienne nie była jedyną, która to zauważyła. Gdy modlitwa się skończyła, septon Meribald spojrzał na niego.
— A ty nie kochasz bogów, chłopcze? — zapytał.
— Nie twoich. — Gendry wstał nagle. — Mam dużo roboty.
Wyszedł z gospody, nie zjadłszy ani kawałeczka.
— Czy kocha jakiegoś innego boga? — zapytał Hyle Hunt.
— Pana Światła — odpowiedział piskliwym głosikiem chudy, blisko sześcioletni chłopiec.
Wierzba zdzieliła go łyżką.
— Ben Papla. Jedzcie, zamiast zawracać szlachetnym gościom głowę.
Dzieci rzuciły się na kolację jak wilki na rannego jelenia. Kłóciły się o dorsza, darły jęczmienny chleb na kawałki i rozchlapywały wkoło owsiankę. Nawet wielki krąg sera nie przetrwał zbyt długo. Brienne zadowoliła się rybą, chlebem i marchwią, a septon Meribald na każdy zjedzony kęs dwa oddawał Psu. Na dworze zaczęło padać. W gospodzie buzował wesoło ogień, a wspólną salę wypełniały odgłosy żucia oraz ciosów wymierzanych dzieciom przez Wierzbę.
— Pewnego dnia ta dziewczynka stanie się dla kogoś okropnie jędzowatą żoną — zauważył ser Hyle. — Pewnie dla tego biednego ucznia kowalskiego.
— Ktoś powinien mu zanieść jedzenie, zanim wszystko zniknie.
— Ty jesteś tym kimś.
Owinęła w szmatkę trochę sera, piętkę chleba, suszone jabłko oraz dwa kawałki rozpadającego się dorsza. Podrick chciał pójść z nią, ale kazała mu zostać na miejscu i najeść się do syta.
— Niedługo wrócę.
Na podwórzu lał deszcz, więc Brienne okryła jedzenie płaszczem. Gdy przechodziła obok stajni, któryś z koni zarżał. One też są głodne.
Gendry był w kuźni. Pod skórzanym fartuchem miał nagą pierś. Wykuwał miecz, waląc w klingę z taką zapamiętałością, jakby była wrogiem. Pozlepiane od potu włosy opadały mu na czoło. Brienne przyglądała mu się przez chwilę. Ma oczy i włosy Renly’ego, ale nie jego budowę. Lord Renly był raczej gibki niż muskularny... nie tak jak jego brat Robert, który cechował się legendarną siłą.
Gendry zauważył ją dopiero wtedy, gdy przerwał pracę, by otrzeć pot z czoła.
— Czego tu chcesz?
— Przyniosłam ci kolację.
Rozwinęła szmatkę, by mu pokazać.
— Gdybym był głodny, to bym coś zjadł.
— Kowal musi jeść, żeby nie stracić siły.
— Jesteś moją matką?
— Nie. — Odłożyła jedzenie. — A kto nią był?
— Co ci do tego?
— Urodziłeś się w Królewskiej Przystani.
Świadczył o tym jego akcent.
— Tak jak wielu innych.
Zanurzył miecz w balii z deszczówką, żeby go zahartować. Rozżarzona stal zasyczała gniewnie.
— Ile masz lat? — zapytała Brienne. — Czy twoja matka jeszcze żyje? Kim był twój ojciec?
— Zadajesz za dużo pytań. — Odłożył miecz. — Matka nie żyje, a ojca nigdy nie znałem.
— Jesteś bękartem.
Uznał to za zniewagę.
— Jestem rycerzem. Ten miecz będzie należał do mnie, jak już go zrobię.
Dlaczego rycerz miałby pracować w kuźni?
— Masz czarne włosy i niebieskie oczy. Urodziłeś się w cieniu Czerwonej Twierdzy. Czy nikt nigdy nie zwrócił uwagi na twoją twarz?
— Co masz przeciwko mojej twarzy? Nie jest taka brzydka jak twoja.
— W Królewskiej Przystani z pewnością widywałeś króla Roberta.
Wzruszył ramionami.
— Czasami. Na turniejach, z daleka. I raz w Sepcie Baelora. Złote płaszcze odepchnęły nas na bok, żeby mógł przejść. A innym razem bawiłem się przy Błotnistej Bramie, kiedy wracał z polowania. Był tak pijany, że omal mnie nie stratował. Był z niego wielki, spasiony opój, ale był lepszym królem niż ci jego synowie.
To nie są jego synowie. Stannis mówił prawdę, tego dnia, kiedy spotkał się z Renlym.
Joffrey i Tommen nie byli synami Roberta. Ale ten chłopak...
— Wysłuchaj mnie — zaczęła Brienne. Nagle usłyszała głośne, szalone ujadanie Psa. — Ktoś jedzie.
— To przyjaciele — stwierdził Gendry obojętnym tonem.
— Jacy przyjaciele?
Brienne podeszła do drzwi gospody i wyjrzała w deszcz.
Chłopak znowu wzruszył ramionami.
— Wkrótce ich spotkasz.
Być może wolałabym ich nie spotykać — pomyślała Brienne, gdy pierwsi jeźdźcy wpadli na podwórze, rozpryskując wodę w kałużach. Przez plusk deszczu i szczekanie Psa przebił się cichy brzęk mieczy i kolczug ukrytych pod wystrzępionymi płaszczami. Policzyła jeźdźców.
Dwóch, czterech, sześciu, siedmiu. Niektórzy z nich byli ranni, sądząc z tego, jak siedzieli w siodłach. Ostatnim z nich był potężnie zbudowany mężczyzna, dwukrotnie masywniejszy od pozostałych. Jego koń krwawił, chwiejąc się pod ciężarem jeźdźca. Wszyscy przybysze postawili kaptury, poza tym jednym. Twarz miał szeroką i bezwłosą, białą jak robak, a pucołowate policzki pokryte ropiejącymi wrzodami.
Brienne wessała powietrze przez zęby, wyciągając Wiernego Przysiędze. Zbyt wielu — pomyślała z rodzącym się strachem. Jest ich zbyt wielu.
— Gendry — rzekła cichym głosem. — Znajdź gdzieś miecz i zbroję. To nie są twoi przyjaciele. Oni nie są niczyimi przyjaciółmi.
— Co ty gadasz?
Chłopak podszedł do niej, trzymając w rękach młot.
Gdy jeźdźcy zsunęli się z siodeł, na południe od gospody uderzył piorun. Na pół uderzenia serca ciemność obróciła się w dzień. Topór zalśnił srebrnobłękitnym blaskiem, światło rozbłysło w kolczugach i płytowych zbrojach, a pod ciemnym kapturem pierwszego jeźdźca Brienne ujrzała żelazny pysk i szereg wyszczerzonych stalowych zębów.
Gendry również to zauważył.
— To on.
— Nie on. Jego hełm.
Brienne starała się, by w jej głosie nie było słychać strachu, ale w ustach miała sucho jak na pustyni. Domyślała się, kto nosił hełm Ogara. Dzieci — pomyślała.
Drzwi gospody otworzyły się ze stukiem. W deszcz wyszła Wierzba trzymająca w rękach kuszę. Dziewczynka krzyczała coś do jeźdźców, ale łoskot gromu zagłuszył jej słowa. Kiedy ucichł, Brienne usłyszała głos mężczyzny noszącego hełm Ogara:
— Jeśli do mnie strzelisz, wepchnę ci tę kuszę w pizdę i wyrucham cię nią. A potem wydłubię ci te jebane ślepia i każę ci je zjeść.
Dziewczynka zadrżała i cofnęła się o krok, przerażona furią w jego głosie.
Siedmiu — ponownie pomyślała zdesperowana Brienne. Wiedziała, że z siedmioma nie ma szans. Nie mam szans i nie mam wyboru.
Wyszła w deszcz, trzymając w dłoni Wiernego Przysiędze.
— Zostaw ją. Jeśli chcesz kogoś zgwałcić, spróbuj ze mną.
Banici odwrócili się jak jeden mąż. Jeden z nich roześmiał się, a drugi powiedział coś w nieznanym Brienne języku. Potężny mężczyzna o szerokiej białej twarzy wydał z siebie pełne złości ssssssssssssssss.
— Jesteś jeszcze brzydsza, niż cię zapamiętałem — stwierdził ze śmiechem mężczyzna w hełmie Ogara. — Wolałbym zgwałcić twojego konia.