Выбрать главу

Otworzyła szeroko oczy.

— Nie jest dziedzicem lady Waynwood, tylko Roberta. Jeśli Robert umrze...

Petyr uniósł brwi.

— Nie „jeśli”, tylko „kiedy”. Nasz biedny, dzielny Słowiczek jest bardzo chorowitym chłopcem. To tylko kwestia czasu. Kiedy umrze, Harry Dziedzic zostanie lordem Harroldem, Obrońcą Doliny i lordem Orlego Gniazda. Chorążowie Jona Arryna nigdy nie pokochają mnie ani naszego głupiego, drżącego Roberta, ale Młodego Sokoła pokochają z pewnością... a kiedy przybędą na jego wesele i pokażesz się im z długimi, rdzawymi włosami, w biało-szarym płaszczu panny z wilkorem wyszytym na plecach... każdy rycerz w Dolinie poprzysięgnie ci pomoc w odzyskaniu dziedzictwa. Oto są moje dary dla ciebie, moja słodka Sanso... Harry, Orle Gniazdo i Winterfell. Nie uważasz, że zasłużyłem na jeszcze jeden pocałunek?

BRIENNE

To tylko zły sen — pomyślała. Jeśli jednak był to sen, dlaczego tak ją bolało?

Deszcz przestał padać, ale cały świat był mokry. Jej płaszcz wydawał się równie ciężki jak kolczuga. Sznury, którymi związano jej ręce, namiękły od wody, ale zacisnęły się od tego jeszcze mocniej. Brienne wykręcała ręce na wszystkie strony, lecz nie zdołała ich uwolnić.

Nie wiedziała, kto i dlaczego ją związał. Próbowała pytać o to cienie — nie odpowiadały. Być może nie słyszały jej słów. Być może nie istniały naprawdę. Ukryta pod warstwami mokrej wełny i rdzewiejącej kolczugi skóra Brienne płonęła w gorączce. Kobieta zastanawiała się, czy wszystko to jest jedynie majakiem.

Czuła pod sobą konia, choć nie pamiętała, jak się na nim znalazła. Leżała twarzą w dół na jego zadzie, jak worek owsa. Związano jej ręce w nadgarstkach i nogi w kostkach. Było wilgotno, a ziemię spowijała mgła. Każdy krok konia był dla Brienne niczym uderzenie w głowę. Słyszała głosy, ale widziała tylko ziemię pod kopytami konia. Miała połamane kości.

Jej twarz spuchła, policzek był lepki od krwi, a przy każdym kroku ramię przeszywał ból.

Słyszała, jak z oddali, głos wołającego ją Podricka.

— Ser? — powtarzał chłopak. — Ser? Pani? Ser? Pani?

Jego głos był słaby i trudno go było usłyszeć. W końcu zapadła cisza.

Śniło się jej, że znowu znalazła się w dole z niedźwiedziem w Harrenhal, ale tym razem stał przed nią Kąsacz, potężny, łysy, o białym jak robak ciele. Jego policzki pokrywały ropiejące wrzody. Był nagi, bawił się własnym członkiem i zgrzytał spiłowanymi zębami.

Brienne rzuciła się do ucieczki.

— Mój miecz — wołała. — Wierny Przysiędze. Proszę. — Ci, którzy ją obserwowali, nie odpowiedzieli. Byli tam Renly, Zręczny Dick i Catelyn Stark. Przyszli również Shagwell, Pyg i Timeon oraz trupy wisielców z zapadniętymi policzkami, obrzękniętymi językami i pustymi oczodołami. Brienne zakwiliła z przerażenia na ich widok. Kąsacz złapał ją za ramię, przyciągnął do siebie i wygryzł kawał jej twarzy.

— Jaime! — usłyszała własny krzyk. — Jaime.

Nawet w głębinach snu ból jej nie opuszczał. Twarz ją piekła. Bark krwawił. Każdy oddech był cierpieniem. Wzdłuż ramienia przebiegały błyskawice agonii. Prosiła krzykiem o maestera.

— Nie mamy maestera — odpowiedział dziewczęcy głos. — Tylko mnie.

Szukam dziewczyny — przypomniała sobie Brienne. Szlachetnie urodzonej trzynastoletniej dziewicy o niebieskich oczach i kasztanowatych włosach.

— Pani? — zapytała. — Lady Sanso?

Jakiś mężczyzna ryknął śmiechem.

— Bierze cię za Sansę Stark.

— Nie może tak jechać zbyt długo. Umrze.

— Jednego lwa mniej. Nie będę po niej płakał.

Brienne słyszała, że ktoś się modli. Pomyślała o septonie Meribaldzie, ale słowa się nie zgadzały. Noc jest ciemna i pełna strachów. Sny też.

Jechali przez mroczny las, cichy i wilgotny. Drzewa rosły blisko siebie, ziemia była miękka, a zostawiane przez konia ślady wypełniała krew Brienne. Obok niej jechali lord Renly, Dick Crabb i Vargo Hoat. Z gardła Renly’ego ciekła krew. Z odgryzionego ucha Kozła sączyła się ropa.

— Dokąd jedziemy? — pytała Brienne. — Dokąd mnie zabieracie?

Żaden z nich jej nie odpowiedział. Jak mogliby mi odpowiedzieć? Wszyscy nie żyją. Czy to znaczyło, że ona również umarła?

Lord Renly szedł przed nią, jej słodki, uśmiechnięty król. Prowadził konia dziewczyny między drzewami. Brienne próbowała go zawołać, powiedzieć, jak bardzo go kocha, ale gdy się obejrzał i skrzywił na nią, zorientowała się, że to wcale nie Renly. Renly nigdy się nie krzywił. Zawsze miał dla mnie uśmiech — pomyślała. Poza tą chwilą...

— Zimno — powiedział jej król ze zdziwieniem w głosie. Pojawił się cień, choć nie było człowieka, który by go rzucał, i krew jej słodkiego lorda trysnęła przez zieloną stal naszyjnika zbroi prosto na jej ręce. Zawsze był ciepły, ale krew miał zimną jak lód. To nie dzieje się naprawdę — powiedziała sobie Brienne. To kolejny zły sen. Wkrótce się obudzę.

Niosący ją koń zatrzymał się nagle. Ktoś złapał ją brutalnie. Zobaczyła czerwone snopy blasku popołudniowego słońca, przesączające się między gałęziami kasztanowca. Koń grzebał w zeschłych liściach w poszukiwaniu kasztanów, a obok poruszali się rozmawiający cichymi głosami mężczyźni. Dziesięciu, dwunastu, może więcej. Brienne nie poznawała ich twarzy. Leżała na ziemi, wsparta plecami o pień drzewa.

— Wypij to, pani — powiedziała dziewczyna. Uniosła kubek do ust Brienne. Trunek był okropnie kwaśny i kobieta go wypluła.

— Wody — wydyszała. — Proszę. Wody.

— Woda nie pomoże na ból. To pomoże. Odrobinę.

Dziewczyna ponownie podsunęła jej kubek.

Picie sprawiało Brienne ból. Wino spływało po podbródku, skapując na pierś. Gdy opróżniła kubek, dziewczyna napełniła go z bukłaka. Brienne wypiła tak chciwie, że aż się rozkasłała.

— Starczy.

— Nie starczy. Masz złamaną rękę i kilka żeber. Dwa, może trzy.

— Kąsacz.

Brienne przypomniała sobie jego ciężar, przygniatające jej pierś kolano.

— Tak. To był prawdziwy potwór.

Wszystko do niej wróciło: przeszywające niebo błyskawice, błotnista ziemia, deszcz bębniący cicho o ciemną stal hełmu Ogara, straszliwa siła rąk Kąsacza. Nagle poczuła, że już dłużej nie zniesie więzów. Próbowała się od nich uwolnić, ale otarła sobie skórę jeszcze bardziej. Związano ją zbyt mocno. Na sznurze była zakrzepła krew.

— Czy on nie żyje? — Brienne zadrżała. — Kąsacz. Czy on nie żyje?

Pamiętała, jak jego zęby wbiły się w ciało jej twarzy. Na myśl, że może jeszcze żyć i przebywać na wolności, chciało się jej krzyczeć.

— Nie żyje. Gendry wbił mu włócznię w kark. Wypij, pani, bo inaczej wleję ci je do gardła.

Wypiła wino.

— Szukam dziewczyny — wyszeptała w przerwie między łykami. O mało nie powiedziała „siostry”. — Szlachetnie urodzonej trzynastoletniej dziewicy. Ma niebieskie oczy i kasztanowate włosy.

— Nie jestem nią.

Rzeczywiście. Brienne to widziała. Dziewczyna była tak chuda, że wyglądała na zagłodzoną. Wiązała brązowe włosy w warkocz, a jej oczy wyglądały starzej, niżby należało.

Brązowe włosy, brązowe oczy, nieładna. Sześć lat starsza Wierzba.

— Jesteś siostrą Wierzby. Oberżystką.

— Może i tak. — Dziewczyna przymrużyła powieki. — I co z tego?

— Jak się nazywasz? — zapytała Brienne. Zaburczało jej w brzuchu. Bała się, że może zwymiotować.