Выбрать главу

— Heddle. Tak samo jak Wierzba. Jeyne Heddle.

— Jeyne, rozwiąż mi ręce. Proszę. Zmiłuj się. Sznur ociera mi nadgarstki. Krwawię.

— Nie wolno mi tego zrobić. Masz pozostać związana aż do chwili...

— ... gdy staniesz przed panią. — Renly przystanął za dziewczyną, odgarniając z oczu czarne włosy.

Nie Renly. Gendry.

— Ona chce, byś odpowiedziała za swoje zbrodnie — dodał.

— Przed panią. — Brienne zakręciło się w głowie od wypitego wina. Trudno jej było myśleć. — Kamienne Serce. O nią chodzi? — Lord Randyll wspominał o niej w Stawie Dziewic.

— Pani Kamienne Serce?

— Niektórzy tak ją zwą. Inni nadają jej odmienne imiona. Milcząca Siostra. Matka Bez Miłosierdzia. Wieszaczka.

Wieszaczka. Gdy tylko Brienne zamknęła oczy, widziała trupy kołyszące się na nagich, brązowych konarach, ich czarne, obrzękłe twarze. Nagle ogarnął ją rozpaczliwy strach.

— Podrick. Mój giermek. Gdzie jest Podrick? I pozostali... ser Hyle, septon Meribald, Pies.

Co zrobiliście z Psem?

Gendry i dziewczyna wymienili spojrzenia. Brienne spróbowała się podnieść. Zdołała wesprzeć się na jednym kolanie, nim świat zawirował wokół niej.

— To ty zabiłaś psa, pani — usłyszała głos Gendry’ego, zanim znowu pochłonęła ją ciemność.

Znalazła się z powrotem w Szeptach. Stała pośród ruin, naprzeciwko Clarence’a Crabba.

Był olbrzymi i groźny, dosiadał tura jeszcze bardziej kudłatego niż on. Rozwścieczona bestia grzebała nogą w ziemi, ryjąc w niej głębokie bruzdy. Zęby Crabba były spiłowane. Brienne sięgnęła po miecz, ale przekonała się, że pochwa jest pusta.

— Nie! — zakrzyknęła, gdy ser Clarence rzucił się do szarży. To było nieuczciwe. Nie mogła walczyć bez magicznego miecza. Dał go jej ser Jaime. Na myśl o tym, że zawiedzie go, tak jak zawiodła lorda Renly’ego, zachciało się jej płakać. — Mój miecz. Proszę. Muszę znaleźć mój miecz.

— Dziewka chce odzyskać miecz — odezwał się czyjś głos.

— A ja chcę, żeby Cersei Lannister wzięła mi w usta. No i co z tego?

— Jaime nazwał go Wiernym Przysiędze. Proszę.

Ale oni jej nie słuchali. Clarence Crabb rzucił się na nią i ściął jej głowę. Brienne runęła w jeszcze głębszą ciemność.

Śniło się jej, że leży na łodzi, wspierając głowę na czyichś kolanach. Otaczały ich cienie, zakapturzeni mężczyźni w kolczugach i skórzanych kurtach, którzy poruszali wytłumionymi wiosłami, przewożąc ich przez spowitą we mgle rzekę. Brienne zlewał pot. Paliło ją gorąco, lecz z jakiegoś powodu jednocześnie drżała z zimna. We mgle było pełno twarzy.

— Piękna — wyszeptały wierzby na brzegu.

— Dziwoląg, dziwoląg — powtarzały jednak trzciny.

Brienne zadrżała.

— Przestańcie — błagała. — Niech ktoś każe im przestać.

Gdy znowu się ocknęła, Jeyne podsunęła jej do ust kubek gorącej zupy. Cebulowa — pomyślała Brienne. Wypiła tyle, ile zdołała, aż wreszcie zakrztusiła się kawałkiem marchewki. Kaszel sprawiał jej straszliwy ból.

— Spokojnie — powiedziała dziewczyna.

— Gendry — wycharczała. — Muszę pomówić z Gendrym.

— Zawrócił, kiedy dotarliśmy do rzeki, pani. Wrócił do kuźni. Musi zapewnić bezpieczeństwo Wierzbie i dzieciom.

Nikt nie zapewni im bezpieczeństwa. Znowu się rozkasłała.

— Ach, niech się udławi. Zaoszczędzimy na sznurze.

Jeden z cieni odepchnął dziewczynę na bok. Miał na sobie zardzewiałą kolczugę i pas nabijany ćwiekami, u którego wisiały miecz i sztylet. Do ramion lepił mu się żółty szynel, brudny i przemoczony. Wyżej miał stalową głowę szczerzącego kły psa.

— Nie — jęknęła Brienne. — Ty nie żyjesz. Zabiłam cię.

Ogar wybuchnął śmiechem.

— Coś ci się pokręciło. To ja cię zabiję. Zrobiłbym to od razu, ale pani chce cię powiesić.

Powiesić. To słowo przeszyło ją ukłuciem strachu. Spojrzała na dziewczynę, Jeyne. Jest za młoda, by mogła być tak twarda.

— Chleb i sól — wydyszała Brienne. — W gospodzie... septon Meribald nakarmił dzieci... łamaliśmy się chlebem z twoją siostrą...

— Prawo gościnności nie znaczy już tyle, co kiedyś — oznajmiła dziewczyna. — Od czasu, gdy pani wróciła z wesela. Niektórzy z tych, co wiszą nad rzeką, też myśleli, że są gośćmi.

— Ale my myśleliśmy inaczej — dodał Ogar. — Chcieli dostać łoża, lecz daliśmy im drzewa.

— Drzew mamy więcej — zauważył inny cień. Pod zardzewiałym, garnczkowym hełmem rysowała się jednooka twarz. — Ich nam nie zabraknie.

Gdy nadszedł czas, by ruszać w drogę, włożyli jej na głowę skórzany kaptur. Nie było w nim otworów na oczy. Kaptur tłumił otaczające dźwięki. Na języku wciąż jeszcze czuła smak cebuli, ostry jak świadomość poniesionej klęski. Chcą mnie powiesić. Pomyślała o Jaimem, o Sansie, o ojcu, który został na Tarthu. Ucieszyła się, że ma kaptur. Pomagał ukryć łzy, które wypełniły jej oczy. Po chwili uległa znużeniu i powolnym, miarowym ruchom konia.

Tym razem śniło się jej, że wróciła do domu, do Wieczornego Dworu. Za wysokimi łukami okien dworu jej pana ojca widziała zachodzące słońce. Byłam tam bezpieczna.

Bezpieczna.

Miała na sobie jedwabie i brokaty, niebiesko-czerwoną suknię podzieloną na cztery pola, ozdobione złotymi słońcami i srebrnymi półksiężycami. Na innej dziewczynie ta suknia mogłaby wyglądać ładnie, ale nie na niej. Miała dwanaście lat, czuła się niezgrabna i zażenowana. Czekała na spotkanie z młodym rycerzem, za którego chciał ją wydać ojciec, sześć lat od niej starszym chłopakiem, który pewnego dnia z pewnością okryje się chwałą.

Bała się tej chwili. Piersi miała za małe, a dłonie i stopy zbyt wielkie. Włosy uparcie sterczały do góry, a obok nosa zrobił się jej pryszcz.

— Będzie miał dla ciebie różę — obiecał jej ojciec, ale róża była bezużyteczna, róża nie zapewni jej bezpieczeństwa. To miecz był jej potrzebny. Wierny Przysiędze. Muszę odnaleźć dziewczynę. Odzyskać jego honor.

Wreszcie drzwi się otworzyły i narzeczony Brienne wszedł do komnaty jej ojca.

Próbowała go przywitać, tak jak ją nauczono, ale z jej ust popłynęła krew. Czekając, odgryzła sobie język. Wypluła go na podłogę u stóp młodego rycerza i ujrzała obrzydzenie na jego twarzy.

— Piękna Brienne — oznajmił drwiącym tonem. — Widziałem maciory ładniejsze od ciebie.

Cisnął różę w twarz dziewczyny. Kiedy się oddalał, gryfy na jego płaszczu zamigotały, zmieniając się w lwy. Jaime! — pragnęła krzyknąć. Jaime, wróć po mnie! Ale jej język leżał na podłodze obok róży, w kałuży krwi.

Brienne obudziła się nagle, dysząc ciężko.

Nie wiedziała, gdzie się znajduje. Było tu zimno i duszno, pachniało ziemią, robakami i pleśnią. Leżała na pryczy pod stertą owczych skór, nad głową miała skałę, ze ścian wysuwały się korzenie. Jedynym źródłem światła była łojowa świeczka paląca się w kałuży stopionego tłuszczu.

Zrzuciła z siebie skóry. Zauważyła, że ktoś zdjął z niej zbroję i ubranie. Miała na sobie giezło z brązowej wełny, cienkie, ale świeżo uprane. Przedramię włożono jej w łubki i owiązano płótnem. Jedna połowa twarzy wydawała się wilgotna i zesztywniała. Kiedy jej dotknęła, poczuła jakiś wilgotny kataplazm, pokrywający policzek, żuchwę i ucho. Kąsacz...

Wstała. Nogi ugięły się pod nią, a w głowie zakręciło się jej gwałtownie.