– Czy mąż… czy on znęcał się nad panią?
– Co to za pytanie? Czy naprawdę nie możecie odczepić się ode mnie?
– Proszę, pani Reynolds. Wiem, że to trudne, ale niech pani spróbuje odpowiedzieć na moje pytanie.
Na długą chwilę w słuchawce zaległa martwa cisza. W końcu Melanie usłyszała cichy odgłos szlochania.
– Chce pani wiedzieć, co jest trudne? – podjęła Rita Reynolds łamiącym się głosem. – Na pewno nie odpowiedź, której się pani domaga. Nie. To życie z Joshuą było trudne. Znoszenie jego pijaństw, jego wybuchów wściekłości i okrucieństwa. Trudne było… – Słowa przeszły w łkanie.
Melanie, z trudem powściągając radość z odniesionego sukcesu, czekała, aż jej rozmówczyni się uspokoi.
– Czy mąż panią bił? – zapytała łagodnie.
– Tak – przytaknęła wdowa. – Czemu tak to panią interesuje? Teraz, kiedy już nie żyje? Dopóki żył, nikogo to nie obchodziło.
Tu się myliła, bo kogoś jednak obeszło. Tak bardzo, że ważył się na morderstwo. Czwarta ofiara.
– Prowadzę dochodzenie w sprawie kilku zgonów i śmierć pani męża może się z nimi łączyć.
– Łączyć? Nie rozumiem.
Piski dzieci zagłuszały rozmowę, a pies zupełnie oszalał.
– Proszę wybaczyć, w tej chwili nie mogę powiedzieć nic więcej. Chcę tylko zapewnić panią, że jeśli mąż został rzeczywiście zamordowany, sprawiedliwości stanie się zadość.
Kobieta zaśmiała się gorzko na te bombastyczne słowa.
– Pani porucznik, sprawiedliwości już stało się zadość. Moje dzieci wreszcie się śmieją, a ja kładę się spać spokojna, że obudzę się rano cała i zdrowa. Wreszcie żyję normalnie.
– Pani Reynolds…
– Proszę nic nie mówić. Każdego dnia dziękuję Bogu, że Joshua nie żyje. Jeśli został zamordowany, powinnam dziękować nie Bogu, tylko mordercy. A teraz muszę zająć się dziećmi. Do widzenia, May.
Kobieta rozłączyła się ponownie, ale tym razem Melanie nie próbowała już do niej dzwonić. Siedziała nieruchomo przy biurku, a w głowie rozbrzmiewały jej usłyszane przed chwilą słowa.
„Każdego dnia dziękuję Bogu, że Joshua nie żyje… moje dzieci wreszcie się śmieją… kładę się spać spokojna, że obudzę się rano cała i zdrowa”.
Powoli odłożyła słuchawkę. Ile razy jako dziecko modliła się razem z siostrami, żeby Bóg zstąpił z nieba i zabrał ojca? Ile razy towarzyszki życia Thomasa Weissa, Samsona Golda, Jima McMilliana i Joshui Reynoldsa musiały się modlić o to samo?
Ich modlitwy zostały wysłuchane. Życie przestało być niekończącą się udręką.
Wiedziona nagłym impulsem, zerwała się z krzesła, otworzyła szufladę segregatora i na jej dnie znalazła potrzebną teczkę. „Weiss, Thomas”. Pan Żądło. Człowiek, który naprowadził ją na właściwy trop.
Wróciła za biurko, otworzyła teczkę i wystukała numer zapisany w protokole. Nikt nie odpowiadał. Zaczęła bębnić palcami w blat. Pamiętała, że Donna pracuje za barem w „Blue Bayou” wieczorami, więc o tej porze powinna być w domu.
Podnieś słuchawkę, Donna, muszę z tobą porozmawiać, odbierz, do cholery! – ponaglała ją w duchu Melanie.
Wreszcie po drugiej stronie rozległ się zdyszany głos.
– Przepraszam, Donna. Dzwonię chyba nie w porę.
– Nie, nie, właśnie weszłam do domu. Kto mówi?
– Melanie May z policji miejskiej. Chciałam zapytać, jak sobie radzisz.
– Możesz zaczekać? – Melanie usłyszała jakiś szelest po drugiej stronie, a potem odgłos otwieranych i zamykanych drzwiczek. Po chwili Donna była na powrót przy telefonie. – Przepraszam, musiałam wziąć sobie coś do picia. Umierałam z pragnienia.
– Już lepiej?
– Znacznie lepiej. Co mówiłaś?
– Nie rozmawiałyśmy od dnia pogrzebu Thomasa. Chciałam się dowiedzieć, jak się czujesz i jak sobie radzisz.
– Jesteś kochana. – Donna zaśmiała się. – Muszę ci powiedzieć, że świetnie. Wróciłam na studia. Wreszcie spełni się moje marzenie i zostanę weterynarzem. Chodzę też na terapię.
– Słucham? Zdecydowałaś się na terapię?
– Nigdy nie zamierzam już popełnić takiego błędu jak z Thomasem, dlatego postanowiłam poddać się terapii. Podokręcać obluzowane śrubki w głowie i więcej nie zadawać się z sukinsynami.
Obydwie wybuchnęły śmiechem. Melanie polubiła Donnę Wells od pierwszej chwili, kiedy zobaczyła biedaczkę w szpitalu, posiniaczoną i przerażoną. Dziewczyna podobała się jej coraz bardziej.
– Cieszę się, Donna.
Donna ściszyła głos.
– Coś ci powiem w zaufaniu. Nikomu o tym nie mówiłam, ale momentami mam wrażenie, że to Bóg zstąpił z nieba i osobiście zajął się moim pogmatwanym życiem. Zsyłając pszczoły, dokonał cudu.
Melanie na moment zaniemówiła. Donna odczuwała niemal to samo co Rita Reynolds i podobnie wyrażała swoje odczucia.
– Wierzysz w to?
– Całą duszą i sercem. Moje życie odmieniło się o sto osiemdziesiąt stopni, więc jak mogłabym nie wierzyć? Jestem innym człowiekiem.
Melanie przyznała jej rację. Zanim się pożegnały, Donna jeszcze raz podziękowała.
– Wiem, jak bardzo starałaś się mi pomóc, kiedy trafiłam do szpitala, ale miałaś związane ręce. To nie twoja wina.
A zatem – czyja? Jeszcze w kilka godzin po zakończeniu rozmowy z Donną Melanie zadawała sobie to pytanie, nie znajdując na nie żadnej racjonalnej odpowiedzi. Reprezentowała tak zwane organa ścigania, system, który z definicji miał chronić słabych i egzekwować literę prawa. Mel była dumna, że uczestniczy w tak szczytnej sprawie.
Czasami jednak miała wrażenie, że oba te cele stoją ze sobą w jawnej sprzeczności, bo egzekwowanie prawa wcale nie chroni ludzi słabych i bezbronnych, tylko działa przeciwko ich interesom. W ten sposób święta zasada obywatelskiej równości ulegała karykaturalnemu wypaczeniu.
Zatrzymała się na parkingu koło przedszkola Caseya i wyłączyła silnik.
Przez cały dzień targały nią wątpliwości. Z jednej strony cieszyła się z odniesionego sukcesu, jednak z drugiej strony wcale nie miała pewności, czy powinna kontynuować swoje dochodzenie.
Zginęło czterech mężczyzn, ale ich kobietom i dzieciom żyło się teraz znacznie lepiej, spokojniej i bezpieczniej. Dzieciom takim jak Casey, a przed laty jak ona i jej siostry. Kobietom takim jak Mia.
Działalność mordercy, niczym boska interwencja, w którą zdawały się wierzyć Rita i Donna, przynosiła komuś ulgę i wybawiała od cierpienia.
Melanie otworzyła drzwiczki, wysiadła z samochodu i dojrzała Caseya na placu zabaw. Właśnie z kilkoma kolegami wspinał się po drabinkach. Podeszła do bramki i przez chwilę obserwowała rozdokazywanego, nieświadomego jej spojrzenia syna.
Casey wreszcie zauważył matkę, pomachał jej radośnie na powitanie i rzucił się ku niej biegiem przez plac zabaw.
Może powinna przerwać dochodzenie. Łajdacy będą nadal ginąć, dzięki czemu świat będzie trochę bezpieczniejszym miejscem.
Czy jednak aby na pewno? Prawo oznaczało porządek, chroniło ją i Caseya. Osłaniało biednych przed bogatymi. Oczywiście system nie był pozbawiony wad, ale rzeczywistość miała jeszcze większe mankamenty.
Nikt nie powinien sam ferować wyroków i na własną rękę wyręczać prawa. Nikt nie powinien bawić się w Boga.
Zacisnęła palce na siatce ogrodzenia i z uśmiechem patrzyła na biegnącego ku niej synka. Wreszcie, po raz pierwszy od wielu godzin, poczuła wewnętrzny spokój. Wiedziała już, co ma robić, i ta pewność dodawała jej nowej otuchy.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DZIEWIĄTY
Po długich rozmyślaniach Melanie doszła do wniosku, że nie ma innego wyjścia: musi spotkać się z Connorem Parksem. Zdobyła adres w wydziale drogowym i, uzbrojona w zebrane dotąd informacje, wybrała się z wizytą. Miała nadzieję, że Parks jej wysłucha. W najgorszym razie zostawi mu swoją dokumentację, czy będzie tego chciał, czy nie.