– Jak śmiesz?! – powtórzył z oburzeniem uczony, odwracając się wyniośle do okna. – Nie muszę tego wysłuchiwać!
– Oczywiście, że nie musisz, Randy. Ale musiałeś wtedy, kiedy to ja byłem wykładowcą na uniwersytecie, a ty moim studentem, jednym z lepszych, ale na pewno nie najinteligentniejszym. Dlatego radzę ci, żebyś jednak posłuchał.
– Czego chcesz, do cholery?! – ryknął Gates, odwracając się raptownie w jego stronę.
– To chyba ty czegoś chcesz, prawda? Informacji, za którą zapłaciłeś mi nędzne centy. Zdaje się, że bardzo ci na niej zależy…
– Muszę ją mieć.
– Zawsze strasznie bałeś się wszystkich egzaminów…
– Przestań! Zapłaciłem ci. Żądam, żebyś powiedział, czego się dowie działeś.
– W takim razie ja muszę zażądać więcej pieniędzy. Ten, kto ci płaci, z pewnością może sobie na to pozwolić.
– Ani centa więcej!
– Cóż, więc chyba już pójdę…
– Stój! Pięćset i na tym koniec.
– Pięć tysięcy albo zaraz się pożegnamy.
– To bezczelność!
– Myślę, że zobaczymy się za następne dwadzieścia lat.
– Dobrze, niech będzie! Pięć tysięcy…
– Och, Randy, jaki ty jesteś żałosny… Chyba dlatego, że istotnie nie należysz do tych najinteligentniejszych, tylko do tych, którzy potrafią sprawiać takie wrażenie. Nawiasem mówiąc, ostatnio pojawia się ich coraz więcej… Dziesięć tysięcy, doktorze Gates, bo w przeciwnym razie idę do mojego ulubionego baru.
– Nie możesz tego zrobić…
– Oczywiście, że mogę. Powtarzam: dziesięć tysięcy dolarów. W jaki sposób chcesz mi zapłacić? Nie przypuszczam, żebyś nosił przy sobie tyle gotówki, więc jak mi zagwarantujesz, że otrzymam moje pieniądze?
– Daję ci słowo…
– Nie kpij sobie, Randy.
– W porządku. Jutro rano na poczcie Boston Five będzie czek na twoje nazwisko.
– To bardzo miłe z twojej strony. Gdyby jednak twoi zwierzchnicy zapragnęli przeszkodzić mi w jego realizacji, uprzedź ich z łaski swojej, że pewien nieznany im człowiek, a mój serdeczny przyjaciel, ma list, w którym opisałem wszystko, co do tej pory zaszło. List jest zaadresowany do Prokuratora Generalnego stanu Massachusetts i natychmiast zostanie wysłany, jeśli tylko przydarzy mi się jakieś nieszczęście.
– Gadasz bzdury. A teraz mów, czego się dowiedziałeś.
– Cóż, być może zainteresuje cię, że wplątałeś się w coś, co wygląda na supertajną operację rządową… Opierając się na przypuszczeniu, że każdy, komu zależy na możliwie szybkim przeniesieniu się z jednego miejsca w drugie, będzie się starał skorzystać z najszybszego środka transportu, nasz detektyw udał się na lotnisko Logan – niestety, nie mam pojęcia, w jakim przebraniu. Udało mu się uzyskać listę wszystkich pasażerów, którzy odlatywali z Bostonu wczoraj między szóstą trzydzieści a dziesiątą rano. Jak z pewnością pamiętasz, podałeś mi właśnie ten przedział czasowy.
– I co?
– Cierpliwości, Randolphie. Zakazałeś mi sporządzać jakiekolwiek notatki, więc muszę sobie wszystko przypominać krok po kroku. Gdzie to ja byłem…?
– Przy listach pasażerów.
– Ach, tak. Otóż, według detektywa Flejtucha, na listach znajdowało się jedenaścioro dzieci bez opieki, a także osiem kobiet, w tym dwie zakonnice, lecących w towarzystwie latorośli. Zakonnice eskortowały dziewięcioro sierot do Kalifornii, natomiast identyfikacja sześciu pozostałych kobiet nie nastręczyła większych trudności. – Stary człowiek sięgnął drżącą ręką do kieszeni i wyjął pokrytą maszynowym pismem kartkę. – Oczywiście, ja tego nie napisałem, bo nie mam maszyny, a poza tym i tak nie umiem na niej pisać. Listę sporządził Fuhrer Flejtuch.
– Daj mi to! – rozkazał Gates, podchodząc do niego z wyciągniętą ręką.
– Bardzo proszę – odparł siedemdziesięcioletni były adwokat, podając kartkę swemu studentowi. – Obawiam się jednak, że niewiele ci to da – dodał. – Nasz Flejtuch sprawdził wszystkie, przypuszczam, że po to, by nabić sobie więcej godzin. Nie dość, że niczego nie znalazł, to jeszcze zabrał się do tego wtedy, kiedy już uzyskał informację, której szukał.
– Jak to? – zapytał Gates, odrywając wzrok od kartki. – Jaką informację?
– Taką, której ani on, ani ja nigdzie byśmy nie zapisali. Pierwszego śladu dostarczył urzędnik z porannej zmiany na stanowisku Pan American. Wspomniał mimochodem podczas rozmowy z naszym detektywem, że poprzedniego dnia miał cholerne kłopoty z jakimś kąpanym w gorącej wodzie politykiem albo kimś w tym rodzaju, który około szóstej rano zażądał od niego dostarczenia pewnej liczby pieluszek. Jak wiesz, pieluchy stanowią jeden z artykułów dostępnych w magazynie zaopatrzeniowym każdej linii lotniczej.
– Nie rozumiem, do czego zmierzasz.
– Można je dostać także w sklepie, ale sklepy na lotnisku otwierają dopiero o siódmej.
– I co z tego?
– To, że ktoś w pośpiechu zapomniał je wcześniej kupić. Samotna kobieta z pięcioletnim dzieckiem i niemowlęciem odlatywała z Bostonu prywatnym samolotem ze stanowiska sąsiadującego z Pan Amem. Urzędnik przyniósł pieluszki, a kobieta pofatygowała się, żeby mu za to osobiście podziękować. On sam jest młodym ojcem, więc doskonale rozumiał…
– Na litość boską, czy możesz wreszcie przejść do rzeczy, sędzio?
– Sędzio? – Stary mężczyzna otworzył szeroko oczy. – Dziękuję, Randy. Nikt już od wielu lat nie zwracał się do mnie w ten sposób, jeśli nie liczyć kumpli w różnych knajpach. Chyba jednak jest we mnie coś, co nasuwa takie skojarzenia.
– Nazywali cię tak wszyscy, którzy słuchali twojego nudzenia na wy kładach i podczas rozpraw!
– Niecierpliwość była zawsze jedną z twoich największych wad, Randolphie. Uważałem i nadal uważam, iż wynika ona z tego, że nie potrafisz przyjąć do wiadomości innego niż twój punktu widzenia… Tak czy inaczej, nasz major Flejtuch zorientował się, że jabłko jest zepsute, kiedy robak wyjrzał i napluł mu w gębę, żeby użyć tej soczystej przenośni. Natychmiast skierował swoje kroki do wieży, gdzie znalazł potrzebującego pilnie gotówki kontrolera, który pracował także poprzedniego dnia rano. Okazało się, że interesujący kapitana Flejtucha lot był opatrzony kodem Cztery- Zero, co oznacza najwyższy stopień tajności i wskazuj e na bezpośrednie powiązania z rządem. Żadnej listy pasażerów, tylko prośba o wyznaczenie miejsca w korytarzu powietrznym i cel podróży.
– To znaczy?
– Blackburne, Montserrat.
– Co to jest, do diabła?
– Port lotniczy Blackburne na karaibskiej wyspie Montserrat.
– Właśnie tam polecieli?
– Niekoniecznie. Według porucznika Flejtucha, który, muszę mu to przyznać, starał się solidnie zapracować na swoje pieniądze, mogli stamtąd udać się wewnętrznymi liniami na jedną z kilku mniejszych wysepek.
– I to wszystko?
– To wszystko. Biorąc pod uwagę te nieszczęsne cyferki, jakimi oznaczony był samolot, o czym, rzecz jasna, nie zapomniałem wspomnieć w moim liście do Prokuratora Generalnego, wydaje mi się, że zarobiłem na te dziesięć tysięcy dolarów.
– Ty zapijaczona gnido…
– Mylisz się, Randy – przerwał mu sędzia. – Bez wątpienia jestem alkoholikiem, ale rzadko kiedy bywam pijany. Zawsze staram się utrzymywać na granicy trzeźwości. Tylko dlatego żyję. W tym stanie wszystko mnie bawi, a szczególnie tacy ludzie jak ty.