– Ani trochę. Przecież sam powiedziałeś, że tam ktoś może się chować…
– Wiem, co powiedziałem – odparł ostro były konsultant Deuxieme. – To niczego nie zmienia.
– Czyli ty też tu zostaniesz?
– Tak. Pokręcę się trochę po okolicy.
– Rozumiem… A co z raportem policji? I z moim?
– Napisz prawdę, nie całą, ma się rozumieć. Otrzymałeś informację – niestety, nie możesz ujawnić źródła – że na bulwarze Lefebvre ma się wydarzyć coś, co z pewnością zainteresuje wydział do walki z narkotykami. Sprowadziłeś na miejsce oddział policji, który niczego nie odkrył, lecz wiedziony instynktem wróciłeś kilka minut później pod ten sam adres, niestety zbyt późno na to, by nie dopuścić do krwawych wydarzeń.
– Niewykluczone, że nawet mnie pochwalą… – mruknął wysoki funkcjonariusz Biura. – A twój raport? – zapytał, marszcząc brwi.
– Zobaczymy, może w ogóle nie będę musiał go pisać… – odparł jeszcze niedawno były, a teraz znowu aktualny konsultant Deuxieme.
Sanitariusze zawinęli ciała ofiar w plastikowe worki i wsadzili je do ambulansu, dźwig pomocy drogowej załadował na ciężarówkę wrak furgonetki, a pracownicy przedsiębiorstwa oczyszczania uprzątnęli miejsce tragedii; dały się słyszeć uwagi, że nie trzeba robić tego zbyt dokładnie, bo wtedy nikt nie pozna bulwaru Lefebvre. Kwadrans późnej było już po wszystkim: ciężarówka z wrakiem odjechała, zabierając ze sobą także osamotnionego policjanta, który w ten sposób skrócił sobie drogę do najbliższego posterunku, znajdującego się w dość dużej odległości. Minęła czwarta rano i wkrótce niebo nad Paryżem miał rozjaśnić pierwszy blask wstającego świtu, zwiastując początek kolejnego, wypełnionego ruchem i zgiełkiem dnia. Na razie jednak jedynymi oznakami życia na bulwarze Lefebvre były oświetlone okna w domach będących ostoją Szakala. Znajdowali się tam mężczyźni i kobiety, którym już nie było dane spać tej nocy. Mieli do wykonania zadanie zlecone przez samego monseigneura.
Bourne siedział na chodniku, opierając się plecami o mur dokładnie naprzeciwko budynku, z którego na spotkanie z policją wyszli przerażony piekarz i oburzona zakonnica. Bernardine ukrył się w załamaniu muru kilkadziesiąt metrów dalej, tam gdzie zatrzymała się czarna furgonetka Szakala. Umowa była jasna: Jason pójdzie za pierwszą osobą, która wyjdzie z któregokolwiek z domów, i zatrzymają siłą, stary agent zaś podąży za drugą i postara się ustalić miejsce, do którego zmierzała, ale bez nawiązywania kontaktu. Bourne przypuszczał, że posłańcem będzie piekarz lub zakonnica, dlatego też usadowił się w głębokim cieniu właśnie przed tym domem.
Jego przeczucie okazało się w znacznej mierze trafne, tyle tylko, że nie przewidział wariantu z większą liczbą osób i środków lokomocji. Siedemnaście po piątej przed domem zatrzymały się dwa rowery, na których siedziały zakonnice w habitach i białych czepkach; w chwilę potem otworzyły się drzwi domu i na ulicę wyszły trzy kolejne siostry, również z rowerami, wspięły się z godnością na siodełka i ruszyły w drogę wraz z tymi, które na nie czekały. Jedyną pociechą był dla Jasona fakt, że dzielna obrończyni domu Szakala zajęła pozycję na samym końcu małego peletonu. Bourne wyskoczył ze swego ukrycia i nisko schylony przemknął na drugą stronę pogrążonej jeszcze w mroku ulicy. Kiedy znalazł się na wysokości posesji sąsiadującej z rzekomą siedzibą zakonu, drzwi otworzyły się ponownie i po ceglanych schodach zszedł szybkim krokiem otyły piekarz, kierując się bez wahania w przeciwną stronę. Bernardine też będzie miał co robić, pomyślał Bourne, po czym ruszył biegiem za oddalającymi się zakonnicami.
Uliczny ruch w Paryżu stanowi niezgłębioną zagadkę niezależnie od pory dnia i nocy, dostarczając rozlicznych i zarazem wiarygodnych usprawiedliwień wszystkim, którzy spóźnili się na spotkanie lub zjawili się za wcześnie albo trafili w zupełnie inne miejsce, niż powinni. Bez wątpienia przyczynia się do tego również fakt, że paryżanin za kierownicą jest jednym z ostatnich reliktów minionej, barbarzyńskiej przeszłości, a porównywać go można jedynie z jego kolegami w Rzymie lub Atenach. Doświadczyły tego na sobie pedałujące zawzięcie zakonnice, a szczególnie przełożona, która jechała jako ostatnia i na skrzyżowaniu z rue Lecourbe musiała się zatrzymać, żeby przepuścić posuwającą się w ślimaczym tempie kolumnę samochodów dostawczych. Po kilku sekundach oczekiwania nagle skręciła w wąską boczną uliczkę i nacisnęła mocno na pedały. Bourne, któremu zaczęła się już mocno dawać we znaki rana odniesiona na Wyspie Spokoju, nie przyśpieszył jednak kroku, dostrzegł bowiem stojący u wylotu uliczki znak z napisem IMPASSE – brak przejazdu.
Znalazł rower przypięty łańcuchem do starej żelaznej latarni. Ukrył się kilka metrów dalej w zagłębieniu muru i dotknął spowijającego mu kark bandaża; był przesiąknięty krwią, ale na szczęście pękł najwyżej jeden szew. Oprócz tego bolały go potwornie nogi… Nie, bolały to nie było dobre słowo. Nie przyzwyczajone do takiego wysiłku mięśnie protestowały potwornymi skurczami.
Spokojny jogging nie był odpowiednim przygotowaniem do gwałtownych przyśpieszeń, uników i skoków. Bourne oparł się o mur, dysząc ciężko. Nie spuszczał wzroku z roweru, usiłując odegnać od siebie myśl, która jednak powracała z okrutnym uporem: jeszcze kilka lat temu nie zwróciłby uwagi na ból w nogach z tego prostego powodu, że nic by go nie bolało.
Ciszę uliczki zakłócił szczęk zdejmowanego skobla, a zaraz potem skrzypienie ciężkich drzwi; Jason przywarł plecami do ściany, wyszarpnął zza paska pistolet i obserwował, jak zakonnica podchodzi szybkim krokiem do latarni. Nachyliła się nad spinającą łańcuch kłódką, nie mogąc w przyćmionym świetle trafić kluczem do dziurki. Bourne opuścił swoją kryjówkę i zakradł się bezszelestnie od tyłu.
– Spóźni się siostra na pierwszą mszę – powiedział.
Kobieta odwróciła się raptownie, wypuszczając klucz z dłoni. Sięgnęła błyskawicznie między fałdy habitu, ale Jason jednym skokiem znalazł się tuż przy niej, unieruchomił jej ramię w żelaznym uchwycie, a drugą ręką zsunął z jej głowy biały czepek. W chwili gdy w słabym blasku wstającego dnia zobaczył twarz kobiety, aż zatkało go ze zdumienia.
– Mój Boże…! – wyszeptał wreszcie z najwyższym trudem. – To ty!
Rozdział 27
Znam cię! – syknął Bourne. – Paryż, trzynaście lat temu… Nazywasz się Lavier, Jacqueline Lavier. Byłaś właścicielką jednego z tych butików… Les Classiques… St. Honore… Punkt kontaktowy Carlosa w Faubourgu! Znalazłem cię potem w konfesjonale w Neuilly- sur- Seine. Myślałem, że nie żyjesz! – Już niemłoda twarz kobiety wykrzywiła się w rozpaczliwym grymasie. Spróbowała uwolnić się z jego uścisku, ale Jason szarpnął ją w bok i przyparł do ściany, naciskając na gardło lewym przedramieniem. – A więc jednak żyłaś! Byłaś częścią pułapki, która rozsypała się w Luwrze! Pójdziesz ze mną. Boże, wtedy zginęło tylu ludzi, a ja nawet nie mogłem nikomu powiedzieć, jak do tego doszło i kto jest odpowiedzialny… Jeśli w moim kraju zabijesz glinę, nigdy ci tego nie darują, a jeżeli kilku gliniarzy, to będą cię szukać tak długo, aż znajdą. Jestem pewien, że pamiętają o Luwrze i tych, co tam zostali!
– Myli się pan! – wychrypiała rozpaczliwie kobieta, wpatrując się w niego wybałuszonymi z przerażenia zielonymi oczami. – Bierze mnie pan za kogoś innego…
– Jesteś Lavier! Królowa Faubourga, główny łącznik z kobietą Szakala, żoną generała! Nie próbuj mi wmówić, że się mylę… Szedłem za wami do Neuilly, do tego kościoła, gdzie wiecznie biją dzwony i kręci się mnóstwo księży… Wśród nich był Carlos! Zaraz potem jego dziwka wyszła z kościoła, a ty zostałaś. Bardzo się śpieszyła, więc wbiegłem do środka i zapytałem o ciebie jakiegoś starego księdza, jeżeli to był ksiądz, a on powiedział mi, że jesteś w drugim konfesjonale z lewej strony. Podszedłem tam, odsunąłem kotarę i zobaczyłem cię… martwą. Wszystko działo się tak szybko, myślałem, że właśnie cię zabił i że jest gdzieś w pobliżu, w zasięgu mojej ręki… albo ja w zasięgu jego. Zacząłem biegać dookoła jak wariat i wreszcie go zobaczyłem! Był na ulicy, w sutannie. Wiedziałem, że to on, bo na mój widok rzucił się do ucieczki. Zgubiłem go, ale miałem jeszcze w zanadrzu jedną kartę: ciebie. Zacząłem rozpowiadać na lewo i prawo, że nie żyjesz… Właśnie tego się po mnie spodziewaliście, prawda? Właśnie tego?…
– Powtarzam panu, że pan się myli! – Kobieta zrezygnowała z bezowocnej szarpaniny. Stała teraz bez najmniejszego ruchu, jakby sądziła, że dzięki temu będzie mogła mówić. – Wysłucha mnie pan? – zapytała z trudem. Ramię Jasona w dalszym ciągu uciskało jej gardło.