Выбрать главу

Ale nie Bourne. Ze wszystkich stron otaczał go blask bursztynowych świateł. Mógł stać, kucać lub klęczeć, ale zawsze był wyraźnie widoczny. Pozostało mu tylko jedno wyjście; wyrwał zza paska pistolet – uświadomił sobie, że dostał go od Bernardine'a – i popędził zygzakiem w kierunku wysokiej trawy zaczynającej się zaraz za krawędzią betonowej płyty lotniska.

Strzały rozległy się ponownie, ale tym razem były pojedyncze i dochodziły z wnętrza budynku, w którym tymczasem wygaszono wszystkie światła. Panov nie miał broni, więc strzelać mógł albo Conklin, albo urzędnik, jeżeli był uzbrojony. W takim razie kto zginął…? Nie było teraz czasu na rozmyślania. Z bliższego pistoletu maszynowego posypał się grad kul, zarówno na budyneczek, jak i na teren przy bramie.

Zaraz potem do kanonady przyłączył się drugi napastnik; sądząc z odgłosów, znajdował się po drugiej stronie domku mieszczącego poczekalnię. Po kilku sekundach odpowiedziały mu dwa pojedyncze strzały. Gdy umilkły, rozległ się bolesny okrzyk – okrzyk dochodzący z drugiej strony budynku.

– Trafili mnie!

Jeden z nieprzyjaciół został unieszkodliwiony! Jason ostrożnie uniósł głowę nad trawę i rozejrzał się dookoła. Kątem oka dostrzegł w ciemności jakieś poruszenie, więc posłał tam pocisk, a potem zerwał się z ziemi i popędził w kierunku bramy, naciskając raz za razem spust, aż wreszcie opróżnił cały magazynek. Udało mu się jednak osiągnąć to, co zamierzał, to znaczy przedostać się na wschodnią stronę budynku, gdzie kończył się pas startowy, a wraz z nim równoległe rzędy bursztynowych świateł. Podkradł się ostrożnie do odcinka, na którym sięgające do pasa ogrodzenie biegło równolegle do ściany budowli; dostrzegł na białym żwirze parkingu wijącą się z bólu postać. Ranny człowiek trzymał w dłoniach pistolet maszynowy, ale nie strzelał, tylko oparł się na nim i dźwignął się do półsiedzącej pozycji.

– Cugino! – zawołał. – Pomóż mi! – Odpowiedziała mu kolejna ulewa ognia z zachodniej flanki. – Boże, ja umieram! – wyskrzeczał ranny. Drugi zabójca ponownie nacisnął spust; pociski wpadały do wnętrza poczekalni przez wybite okna, niszcząc wszystko, co znalazło się na ich drodze.

Bourne odrzucił bezużyteczną broń i przeskoczył przez ogrodzenie. Lądując na ziemi, poczuł w lewej nodze przeraźliwy, paraliżujący ból. Co się stało? Dlaczego boli? Niech to szlag! Dokuśtykał z trudem do narożnika domu, przycisnął twarz do muru i wyjrzał ostrożnie. Leżąca na ziemi postać osunęła się bezwładnie na plecy, nie mając dość sił, by podeprzeć się ściskanym w rękach pistoletem. Jason pomacał na oślep dookoła siebie ręką, a znalazłszy spory kamień, rzucił go tak, żeby upadł za rannym człowiekiem. Odgłos, jaki się rozległ, przypominał do złudzenia chrobot żwiru przesuwającego się pod czyimiś stopami. Nieprzyjaciel odwrócił się raptownie, usiłował wycelować w tamtą stronę broń, lecz pistolet dwukrotnie wyślizgnął mu się z rąk.

Teraz! Bourne wypadł zza narożnika budynku, popędził przez żwirowy parking, rzucił się na rannego mężczyznę, w ciągu ułamka sekundy wyrwał mu ze słabnących dłoni pistolet maszynowy i uderzył go kolbą w głowę. Szczupły, niewysoki człowiek osunął się bezwładnie na ziemię, lecz w tej samej chwili drugi napastnik ponownie otworzył ogień, zasypując zrujnowaną poczekalnię gradem pocisków. Sądząc po głośności strzałów, znajdował się jeszcze bliżej niż przed chwilą. Trzeba go powstrzymać, pomyślał Jason, dysząc ciężko i czując ból każdego włókna naprężonych mięśni. Gdzie podział się człowiek, którym kiedyś byłem? Gdzie jest Delta, co się stało z kameleonem? Gdzie on jest?

Chwycił mocniej odebrany rannemu mężczyźnie pistolet maszynowy i podbiegł do bocznych drzwi budynku.

– Aleks, to ja! – ryknął. – Wpuść mnie. Mam broń! Drzwi otworzyły się z hukiem.

– Boże, ty żyjesz! – wykrzyknął Conklin z ciemności. Jason wpadł do wnętrza. – Mo jest w marnym stanie, dostał w pierś! Ten drugi nie żyje, a ja nie mogę dodzwonić się na wieżę. Chyba już tam byli. – Aleks zatrzasnął drzwi. – Na podłogę!

Przez wybite okna wpadła do środka ulewa pocisków. Bourne przyklęknął, odpowiedział krótką serią, a potem padł płasko na podłogę obok Conklina.

– Co się stało? – wydyszał z trudem, czując, jak gryzący pot zalewa mu oczy.

– Szakal!

– Jak mu się udało?

– Okpił nas wszystkich. Ciebie, Krupkina, Lavier, a najbardziej mnie. Rozpuścił pogłoskę, że wyjeżdża na jakiś czas, nie mówiąc dokąd. Wydawało nam się, że złapał przynętę, a tymczasem on podłożył nam swoją… Boże, i to jak! Powinienem był się domyślić, to było zbyt proste. Wybacz mi, Davidzie. Bóg mi świadkiem, okropnie mi przykro.

– Więc to on jest tam, na zewnątrz, prawda? Chce nas sam zabić, tylko to jest dla niego ważne…

Nagle przez okno wleciała zapalona latarka. Jason błyskawicznie nacisnął spust swego MAC- 10 i roztrzaskał ją na kawałki, ale nie zdążył zapobiec nieszczęściu: przez ułamek sekundy wszyscy byli doskonale widoczni.

– Tutaj! – wrzasnął Aleks i rzucił się rozpaczliwie za drewniany kontuar, pociągając za sobą Bourne'a. W oknie pojawiła się na chwilę czarna, niewyraźna sylwetka i posłała morderczą serię w miejsce, w którym jeszcze przed chwilą leżeli. Po dwóch lub trzech sekundach ogień ustał, zakończony metalicznym szczękiem.

– Musi zmienić magazynek! – szepnął Bourne do ucha Aleksowi. – Zostań tutaj!

Zerwał się z podłogi i wybiegł na zewnątrz przez główne drzwi – maksymalnie skoncentrowany, spięty, gotów zabijać, jeśli tylko pozwolą mu na to jego lata. Muszą pozwolić!

Przeczołgał się przez bramę, której nie zamknął odprowadzając Marie, skręcił w prawo i popełzł wzdłuż ogrodzenia. Był znowu Deltą z "Meduzy"!

Co prawda nie otaczała go przyjazna dżungla, ale mógł wykorzystać rozjaśnioną blaskiem księżyca ciemność i ślizgające się po ziemi plamy czarnego, nieprzeniknionego cienia, rzucane przez wędrujące po niebie obłoki. Musisz to wykorzystać! Przecież właśnie tego cię nauczono wiele lat temu. Nieważne, jak dawno! Zrób to! Bestia, która czai się zaledwie kilka metrów od ciebie, chce cię zabić, chce zabić twoją żonę i dzieci! Chce je zamordować!

Siła, która nagle wstąpiła w jego obolałe mięśnie, wzięła się z rozpaczy i wściekłości. Zdawał sobie doskonale sprawę, że jeśli chce zrobić z niej użytek, musi działać błyskawicznie, najszybciej jak tylko potrafi. Czołgał się wzdłuż ogrodzenia okalającego lotnisko, przygotowany na to, że w każdej chwili może dostrzec nieprzyjaciela lub sam zostać dostrzeżony; w rękach ściskał pistolet maszynowy, ani na chwilę nie zdejmując palca ze spustu. Nie dalej niż dziesięć metrów przed sobą dostrzegł dwa grube drzewa otoczone kępą gęstych krzewów; gdyby udało mu się tam dotrzeć, zyskałby znaczną przewagę, bo miałby zabójcę przed sobą jak na dłoni, a sam stałby się dla niego niewidoczny.

Udało się. Niemal w tej samej chwili do jego uszu dobiegł brzęk tłuczonego szkła, a potem terkot serii tak długiej, że na pewno musiał zostać opróżniony cały magazynek. Wyjrzał ostrożnie spomiędzy krzewów; stojąca przy oknie postać cofnęła się, żeby ponownie załadować broń. Zabójca w ogóle nie wziął pod uwagę możliwości czyjegoś wydostania się z budynku! Wszyscy się starzejemy, nawet Carlos, pomyślał Jason Bourne. Dlaczego nie wziął ze sobą oślepiających flar, niezbędnych przy tego typu akcjach? Co się stało z bystrymi oczami i sprawnymi dłońmi, które potrafiły błyskawicznie zmienić magazynek nawet w całkowitej ciemności?

Ciemność. Kolejna chmura zasłoniła żółtą tarczę księżyca. Zupełna ciemność. Jason przeskoczył na drugą stronę ogrodzenia i podbiegł bezszelestnie do pierwszego z dwóch rosnących blisko siebie drzew. Mógł tu stanąć normalnie i zastanowić się nad sposobem działania.

Coś tu się nie zgadzało. W postępowaniu przeciwnika dostrzegał pewien prymitywizm, który zupełnie nie pasował do Szakala. Owszem, udało mu się odizolować stojący przy płycie lotniska budyneczek, ale uczynił to bez choćby odrobiny finezji, za to przy użyciu brutalnej siły; ma się rozumieć siła także była potrzebna, ale Carlos powinien był przewidzieć, że podczas konfrontacji z Jasonem Bourne'em może się okazać niewystarczająca.

Stojąca przy roztrzaskanym oknie postać odsunęła się o krok, oparła o ścianę i sięgnęła po zapasowy magazynek. Jason wyskoczył z ukrycia i popędził w jej stronę, naciskając bez chwili przerwy spust swego MAC- 10. Pociski wzbijały fontanny ziemi przy stopach zabójcy, a niektóre trafiały w ścianę, odrywając płaty tynku.