Выбрать главу

– Niczego więcej mi nie trzeba – odparł Jason Bourne.

Generał Grigorij Rodczenko siedział przy usytuowanym obok okna stoliku w restauracji Łastoczka w pobliżu mostu Krymskiego na rzece Moskwie. Było to jego ulubione miejsce, często tu przychodził około północy, by zjeść w samotności późną kolacją. Światła mostu i sunących powoli rzeką łodzi dawały wytchnienie znużonym oczom, a tym samym korzystnie wpływały na przemianę materii. Dzisiaj szczególnie potrzebował odpoczynku w kojącej atmosferze, gdyż ostatnie dwa dni były bardzo niespokojne. Mylił się czy może jednak miał rację? Czy instynkt oszukał go, czy też nie zawiódł także i tym razem? W tej chwili jeszcze tego nie wiedział, ale cały czas pamiętał, że właśnie dzięki instynktowi udało mu się w młodości przetrwać panowanie szalonego Stalina, w wieku dojrzałym rządy buńczucznego Chruszczowa, a kilka lat później tępego Breżniewa. Teraz jednak, wraz z pojawieniem się Gorbaczowa, dla Rosji i Związku Radzieckiego nadeszły zupełnie nowe czasy, które on, człowiek w podeszłym już wieku, powitał z zadowoleniem. Może wszystko jakoś się uspokoi, a trwające od wielu dziesięcioleci zagrożenia oddalą się, znikną za horyzontem. Pewne było tylko to, że nie zmieni się sam horyzont – płaski, daleki i nieosiągalny.

Rodczenko zdawał sobie doskonale sprawę z tego, że zarówno dzięki swojemu szczęściu, jak i zdolności przewidywania stanowi typ człowieka wychodzącego cało ze wszystkich katastrof. Żeby to osiągnąć, trzeba było mieć oczy dookoła głowy i otoczyć się ze wszystkich stron misterną siatką zabezpieczeń. Z tego właśnie powodu zadał sobie wiele trudu, żeby zdobyć zaufanie sekretarza generalnego, pracował usilnie, by zyskać w KGB opinię najwyższej klasy fachowca, po prostu nie do zastąpienia, oraz przyjął propozycję współpracy od amerykańskiego konsorcjum o nazwie "Meduza", współorganizując przerzuty olbrzymiej wartości towarów nie tylko do ZSRR, ale i do krajów Układu Warszawskiego. Był także łącznikiem rezydującego w Paryżu Carlosa, którego jak do tej pory udawało mu się zawsze odwieść, czy to perswazją, czy przekupstwem, od podejmowania jakichkolwiek akcji wymierzonych przeciwko Związkowi Radzieckiemu. Był przykładem doskonałego biurokraty pracującego za kulisami międzynarodowej sceny wydarzeń, nie pożądającego sławy ani zaszczytów, natomiast opętanego wyłącznie jednym pragnieniem: żeby przeżyć. Skoro tak, to dlaczego dopuścił do tego, co się stało? Czy przyczyniła się do tego zrodzona ze zmęczenia i strachu popędliwość, a także przewrotna chęć sprowadzenia zagłady na wszystkich, których wykorzystywał i przez których był wykorzystywany? Nie, główną rolę odegrała logiczna analiza wydarzeń, dokonywana także z punktu widzenia interesów kraju, a poza tym absolutne przekonanie o konieczności zerwania przez Moskwę wszelkich kontaktów zarówno z "Meduzą", jak i Szakalem.

Według relacji konsula generalnego z Nowego Jorku, Bryce Ogilvie był w Ameryce całkowicie skończony. Konsul proponował, żeby zapewnić mu w jakimś kraju azyl, a w zamian za to przejąć stopniowo miliardowe interesy, jakie adwokat prowadził w Europie. Jedyną sprawą, która niepokoiła konsula, nie były wcale operacje finansowe, podczas których Ogilvie tyle razy łamał prawo, że żaden sąd nie mógłby udowodnić mu wszystkich nielegalnych działań podczas najdłuższej nawet rozprawy, ale zabójstwa, w jakich prawnik maczał palce; według informacji zebranych przez konsula było ich wiele, a ich ofiarą padło wielu wysokich rangą funkcjonariuszy rządu USA, a także, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, głównodowodzący NATO. Nie można było również wykluczyć, że Ogilvie, usiłując uchronić przed konfiskatą jak największą część swego majątku ulokowanego w Europie, zlecił zamordowanie jeszcze kilkunastu osób, przede wszystkim ważnych osobistości świata finansowego podejrzewających istnienie międzynarodowej siatki powiązanej z pewną nowojorską firmą adwokacką i tworzącej razem z nią organizm znany jako "Meduza". Gdyby zabójstwa nastąpiły podczas pobytu Ogilviego w Moskwie, zaczęto by zadawać pytania, a do tego nie można było dopuścić. W związku z tym należało jak najprędzej zgarnąć go i wyekspediować poza teren ZSRR, co było łatwe do zaplanowania, ale nastręczało znaczne trudności w realizacji.

A tu nagle, w samym środku tego danse macabre, zjawia się monseigneur z Paryża. Musimy się natychmiast spotkać! Carlos niemal wykrzyczał ten rozkaz przez telefon, ale to wcale nie oznaczało, że zamierza zrezygnować ze zwykłych środków ostrożności. Spotkanie miało się odbyć w uczęszczanym, najlepiej wręcz zatłoczonym miejscu, łatwo dostępnym, o wielu drogach ucieczki, gdzie Carlos mógłby najpierw krążyć przez pewien czas jak jastrząb, nie ujawniając swojej tożsamości, aż uznałby, że wszystko jest w porządku. Podczas trzeciej rozmowy telefonicznej – każda, ma się rozumieć, odbywała się z innego miejsca, a wszystkie z publicznych aparatów – ustalili ostatecznie czas i miejsce: cerkiew Wasyla Błogosławionego na placu Czerwonym, wczesnym wieczorem, czyli w porze największego napływu zwiedzających. Pogrążony w półmroku zakątek po prawej stronie głównego ołtarza, gdzie znajdowały się przesłonięte kotarami wyjścia do zakrystii. Załatwione!

I właśnie podczas tej trzeciej rozmowy w umyśle generała Rodczenki narodził się pomysł, który w pierwszej chwili poraził go swoją prostotą i oczywistością niczym błyskawica podczas burzy na Morzu Czarnym. Rozwiązanie to pozwoliłoby Związkowi Radzieckiemu zdystansować się za jednym zamachem zarówno od poczynań Szakala, jak i "Meduzy", gdyby okazało się, że cywilizowanemu światu nie wystarczą same zapewnienia.

Nic prostszego, jak doprowadzić do spotkania Szakala i Ogilviego, choćby na jedną chwilkę, byle tylko uchwycić ich na tej samej klatce filmu. Nie trzeba było nic więcej.

Wczoraj po południu generał poszedł do Wydziału Stosunków Dyplomatycznych i zażyczył sobie krótkiej, rutynowej rozmowy z Ogilviem. Kiedy doszło do spotkania, przeczekał cierpliwie standardowe uprzejmości, a następnie zaczął kierować rozmowę w pożądanym przez siebie kierunku. Poruszał się pewnie i precyzyjnie, bo wcześniej odpowiednio się przygotował.

– Podobno zawsze spędza pan lato na Cape Cod, da? – zapytał od niechcenia.

– Raczej tylko weekendy, natomiast żona i dzieci mieszkają tam przez całe wakacje.

– Kiedy byłem na placówce w Waszyngtonie, miałem na Cape Cod dwoje wspaniałych przyjaciół. Spędziłem z nimi wiele przemiłych, jak wy to mówicie, weekendów. Może ich pan zna? To Frostowie, Hardleigh i Carol Frost.

– Oczywiście że znam. On jest prawnikiem jak ja, tyle tylko, że specjalizuje się w prawie morskim. Mieszkają nad samym brzegiem, w Dennis.

– Pani Frost jest nadzwyczaj atrakcyjną kobietą.

– Zgadzam się.

– Da… Próbował pan kiedyś namówić jej męża, żeby podjął pracę w pańskiej firmie?

– Nie. Ma swoją własną: Frost, Goldfarb i O'Shaunessy. Zdaje się, że działali w Massachusetts.

– Czuję się prawie tak, jakbym pana znał, panie Ogilvie, choć tylko poprzez wspólnych przyjaciół.

– Żałuję, że nigdy się tam nie spotkaliśmy.

– Pomyślałem sobie, że może spróbuję wykorzystać naszą bliską znajomość – bliską, ma się rozumieć, tylko pośrednio – i poproszę pana o pewną przysługę, znacznie drobniejszą od tej, którą tak chętnie wyświadcza panu nasz rząd.

– Wielokrotnie dawano mi do zrozumienia, że korzyści są obopólne – odparł Ogilvie.

– Niestety, nie orientuję się w tych dyplomatycznych zawiłościach, ale wydaje mi się całkiem prawdopodobne, że mógłbym szepnąć tu i ówdzie jakieś słówko na pańską korzyść, gdyby zechciał pan współpracować z moim niewielkim, co nie znaczy, że nieważnym, wydziałem.

– Na czym miałaby polegać ta współpraca?

– Kilka godzin temu przybył do nas pewien bardzo aktywny społecznie ksiądz, który twierdzi, że jest oddanym marksistą, agitatorem, wielokrotnie skazywanym za swoją działalność przez nowojorskie sądy. Chce się ze mną natychmiast spotkać, ale my, niestety, nie mamy możliwości zweryfikowania jego twierdzeń. Może pan mógłby nam pomóc? Jeżeli istotnie tak często stawał przed sądem, być może zapamiętał pan jego twarz z gazet lub telewizji?

– Niewykluczone, oczywiście jeśli jest tym, za kogo się podaje.

– Da! Bez względu na rezultat nie zapomnimy tego, że zechciał pan z nami współdziałać.

Wszystko zostało ustalone; Ogilvie będzie kręcić się w tłumie wypełniającym cerkiew, a kiedy zobaczy, że generał podchodzi do mężczyzny w sutannie, zbliży się do niego, udając zaskoczenie. Przywitanie będzie krótkie i raczej chłodne, takie, jakiego można się spodziewać, kiedy dwaj kulturalni, ale nie lubiący się ludzie wpadają na siebie w miejscu publicznym. Było niezwykle ważne, żeby wszyscy trzej znaleźli się blisko siebie, gdyż w panującym w tej części świątyni półmroku prawnik mógłby mieć kłopoty z dostrzeżeniem twarzy księdza.