– To miło z jego strony.
– Bardzo cię lubi, Bourne… To znaczy, Archie.
– Zdaje się, że chciałeś mi coś powiedzieć.
– Jeżeli chodzi o dowództwo ośrodka, to są przekonani, że jesteś inspektorem z Moskwy, specjalistą od spraw amerykańskich, który ma za zadanie skontrolować cały system zabezpieczeń. Wszyscy instruktorzy, pracownicy i kursanci otrzymali polecenie, żeby zapewnić ci wszelką możliwą pomoc, z dostarczeniem broni włącznie, ale nikomu nie wolno się do ciebie odzywać, chyba że ty zagadniesz go pierwszy. Ja, ze względu na moją przeszłość, zostałem twoim łącznikiem.
– Jestem ci bardzo zobowiązany.
– Ośmielam się w to wątpić – odparł Beniamin, uśmiechając się krzywo. – Mam chodzić za tobą krok w krok.
– To niemożliwe.
– Ale tak musi być.
– Wcale nie.
– Dlaczego?
– Dlatego że chcę mieć swobodę ruchów, a także dlatego że po wyjściu stąd mam zamiar pomóc matce pewnego człowieka, żeby jak najszybciej wróciła do Moskwy.
Młody Rosjanin umilkł i przez chwilę wpatrywał się w Bourne'a wzrokiem, w którym ból walczył o lepsze z nadzieją.
– Naprawdę myślisz, że uda ci się nam pomóc?
– Jestem tego pewien… Jeśli ty mi pomożesz. Proszę cię, dostosuj się do moich reguł gry, Beniaminie.
– Jesteś dziwnym człowiekiem.
– Przede wszystkim jestem głodnym człowiekiem. Możemy tu dostać coś do jedzenia? Przydałoby mi się też trochę bandaża. Jakiś czas temu zostałem trafiony i dziś rana znowu się odezwała.
Jason zdjął marynarkę; koszula na karku i ramionach była przesiąknięta krwią.
– Dobry Boże! Zaraz wezwę lekarza…
– Nikogo nie wezwiesz. Wystarczy pielęgniarka, żeby zmienić opatrunek. Pamiętaj, że obowiązują moje reguły gry, Ben.
– W porządku… Archie. Pójdziemy na ostatnie piętro, do apartamentu gościnnego. Zamówimy coś do jedzenia, a ja zadzwonię do ambulatorium po pielęgniarkę.
– Co prawda powiedziałem ci, że jestem głodny i dokucza mi rana, ale to nie są rzeczy, którymi bym się teraz najbardziej przejmował.
– Możesz być spokojny – odparł radziecki Kalifornijczyk. – Zawiadomią nas natychmiast, jak tylko coś się stanie. Zaczekaj chwilę, tylko zwinę mapy.
"Coś" stało się dokładnie dwie minuty po północy, zaraz po zmianie warty, pod osłoną najgłębszej ciemności. W apartamencie rozległ się przeraźliwy dzwonek telefonu, podrywając Beniamina z kanapy, na której się ułożył. Przesadziwszy trzema susami obszerny pokój, znalazł się przy aparacie i chwycił za słuchawkę.
– Tak…? Gdie…? Kogda…? Szto eto znaczit…? Da! – Rzucił słuchawkę na widełki i odwrócił się do Bourne'a siedzącego przy stole zastawionym półmiskami i talerzami. – Niewiarygodne! W tunelu prowadzącym do części hiszpańskiej… Na tamtym brzegu znaleziono dwóch martwych strażników, a na naszym oficera dyżurnego z kulą w gardle. Przejrzeli wszystkie kasety wideo i wiesz, kogo zobaczyli? Jakiegoś nie zidentyfikowanego człowieka z torbą turystyczną na ramieniu, oczywiście w mundurze strażnika!
– To chyba nie wszystko, prawda? – zapytał chłodno Delta Jeden.
– Owszem… Wygląda na to, że jednak miałeś rację. Po drugiej stronie rzeki razem ze strażnikami leżał nieżywy wieśniak z resztkami podartych dokumentów w dłoni. Jak on to zrobił, do jasnej cholery?
– Dokładnie tak, jak przewidywałem – mruknął Bourne, sięgając po mapę hiszpańskiej części Nowogrodu. – Najpierw posłał podstawionego człowieka z fałszywymi dokumentami, a potem pojawił się w ostatniej chwili, odgrywając rolą rannego oficera KGB, który ściga groźnego przestępcą, usiłującego przeniknąć na teren ośrodka… Mówiłem ci, Ben, że właśnie tak wygląda schemat jego działania: przetestować, wprowadzić zamieszanie, wywołać paniką i błyskawicznie ją wykorzystać. Potem przebrał się w mundur jednego ze strażników i po prostu przeszedł przez tunel.
– Ale przecież każdy, kto posługiwałby się tymi dokumentami, miał być natychmiast śledzony! Wiem, że Krupkin wydał takie polecenie.
– Kubinka – odparł lakonicznie Jason, wpatrując się z uwagą w rozłożoną mapę.
– Ten magazyn, o którym mówili w komunikacie z Moskwy?
– Tak. Musi tutaj mieć kogoś, tak samo jak tam. Kogoś na wystarczają co wysokim stanowisku, żeby mógł nieco zmodyfikować otrzymane z góry rozkazy.
– To całkiem możliwe – zgodził się młody instruktor. – Modyfikacja mogła polegać na tym, żeby najpierw przyprowadzić każdego podejrzanego do niego. Ten, kto wszcząłby fałszywy alarm, strasznie by się skompromitował, więc…
– W Paryżu powiedziano mi – przerwał mu Bourne, podnosząc wzrok znad mapy – że największym wrogiem KGB jest obawa przed kompromitacją. Czy to prawda?
– Na skali od jednego do dziesięciu – co najmniej osiem – odparł Beniamin. – Ale kogo on może tutaj mieć? Przecież nie było go tu ponad trzydzieści lat!
– Gdybyśmy mieli kilka godzin czasu i duży komputer z danymi wszystkich ludzi związanych z Nowogrodem, być może udałoby nam się ustalić krąg podejrzanych, ale nie mamy nawet minut, a co dopiero mówić o godzinach! Zresztą, o ile znam Szakala, to i tak nie miałoby to większego znaczenia.
– Miałoby, i to ogromne! – wykrzyknął zamerykanizowany Rosjanin. – Dowiedzielibyśmy się, kto z nas jest zdrajcą!
– Podejrzewam, że i tak już wkrótce się tego dowiecie… To są wszystko szczegóły, Ben. Najważniejsze jest to, że on tu jest! Chodźmy już. Po drodze wstąpimy jeszcze tam, gdzie mnie odpowiednio wyposażysz.
– W porządku.
– We wszystko, czego będę potrzebował.
– Upoważniono mnie do tego.
– A potem znikniesz. Wierz mi, wiem, co mówię.
– Zero szans, koleś.
– Jesteś pewien?
– Przecież słyszałeś, co powiedziałem.
– W takim razie matka pewnego młodego człowieka po powrocie do Moskwy znajdzie tylko jego ciało.
– Niech i tak będzie.
– Niech i…? Dlaczego to powiedziałeś?
– Nie wiem. Po prostu przyszło mi na myśl.
– Dobra, koniec gadania! Znikajmy stąd.
Rozdział 41
Iljicz Ramirez Sanchez, z wypchaną turystyczną torbą w lewej ręce, pstryknął dwukrotnie palcami w ciemności spowijającej wejście do miniaturowego kościoła w "madryckim" Paseo del Prado. Zza udającej kamienną kolumny wyłoniła się zwalista postać sześćdziesięciokilkuletniego mężczyzny. Kiedy znalazł się w zasięgu słabego światła pobliskiej latarni, okazało się, że ma na sobie mundur wysokiego rangą oficera armii hiszpańskiej, z trzema rzędami kolorowych baretek na piersi. Uniósłszy trzymaną w dłoni skórzaną walizeczkę, odezwał się w języku obowiązującym w tej części ośrodka:
– Wejdź do zakrystii i przebierz się. W tym za dużym mundurze strażnika stanowisz doskonały cel dla strzelców wyborowych.
– Jak to miło znowu usłyszeć ojczysty język – powiedział Carlos, wchodząc za mężczyzną do wnętrza kościoła i zamykając za sobą ciężkie drzwi. – Jestem twoim dłużnikiem, Enrique – dodał, spoglądając na rzędy pustych ławek i dyskretnie oświetlony ołtarz z błyszczącym, złotym krucyfiksem.
– Jesteś nim od ponad trzydziestu lat, Ramirez, a ja nic z tego nie mam – odparł z uśmiechem człowiek w hiszpańskim mundurze, kiedy ruszyli boczną nawą w. kierunku zakrystii.
– W takim razie chyba nie utrzymujesz kontaktów ze swoją rodziną w Baracoa. Nawet rodzeństwo Fidela mogłoby pozazdrościć im warunków.
– Sam Fidel pewnie też, ale on nie zwraca uwagi na takie rzeczy. Podobno ostatnio zaczął się trochę częściej kąpać, a to już i tak duży sukces. Wspomniałeś o mojej rodzinie w Baracoa – a co ze mną, mój wspaniały, międzynarodowy terrorysto? Żadnych willi, superszybkich jachtów, nic z tych rzeczy! Czy to ładnie? Gdyby nie ja, trzydzieści trzy lata temu rozstrzelano by cię prawie dokładnie tu, gdzie teraz stoimy, tuż przy tym idiotycznym
kościółku dla lalek. Uciekłeś w przebraniu księdza. Zdaje się, że do dzisiaj chętnie korzystasz z tego stroju?
– Czy kiedykolwiek uskarżałeś się na niedostatek? – zapytał morderca, jakby nie dosłyszawszy ostatniej uwagi. Weszli do niewielkiego pomieszczenia, służącego przed i po mszy rzekomym kapłanom. – Czy choć raz odmówiłem ci pomocy? – Carlos położył na podłodze ciężką torbę.
– Ja tylko żartowałem, ma się rozumieć – odparł z uśmiechem Enrique, przyglądając się uważnie Szakalowi. – Gdzie się podziało twoje poczucie humoru, mój niesławny, stary przyjacielu?
– Mam teraz inne sprawy na głowie.
– Nie wątpię… Mówiąc serio, zawsze byłeś nadzwyczaj hojny dla mojej rodziny na Kubie i jestem ci za to szczerze wdzięczny. Moi rodzice dożyli swoich dni w spokoju i wygodzie. Do końca nie mogli się nadziwić, że powodzi im się o tyle lepiej niż wszystkim, których znali… A to dlatego, że świat stanął na głowie i rewolucjoniści zaczęli tępić się nawzajem.