Выбрать главу

Stary człowiek pokłonił się niezgrabnie przed tabernakulum, uklęknął w szóstej ławce od ołtarza i utkwił spojrzenie w tarczy zegarka. W dwie i pół minuty później uniósł głowę i rozejrzał się dyskretnie dookoła. Jego słaby wzrok zdołał już się dostosować do przyćmionego światła; widział może nie najlepiej, ale wystarczająco wyraźnie. We wnętrzu katedry znajdowało się co najwyżej dwudziestu wiernych. Część z nich była pogrążona w modlitwie, inni wpatrywali się pełni zadumy w stojący na ołtarzu ogromny złoty krucyfiks. Zaraz potem dostrzegł tego, kogo szukał, i w tym momencie wiedział już, że wszystko odbywa się zgodnie z planem: ubrany w czarną sutannę ksiądz przeszedł wzdłuż lewej nawy i zniknął za ciemnoczerwoną zasłoną apsydy.

Starzec ponownie spojrzał na zegarek, teraz najważniejsze bowiem było dokładne przestrzeganie ustalonego harmonogramu; tego życzył sobie monseigneur. Tego życzył sobie Szakal. Kiedy minęły kolejne dwie minuty, wiekowy posłaniec podniósł się z wysiłkiem z klęcznika, pokłonił się najgłębiej, jak mógł, przed krucyfiksem i powłócząc nogami, skierował się do drugiego, licząc od ołtarza, konfesjonału po lewej stronie. Odsunąwszy zasłonę, wszedł do środka.

– Angelus Domini – wyszeptał słowa, które w ciągu ostatnich piętnastu lat powtarzał kilkaset razy. Uklęknął.

– Angelus Domini, dziecię Boże – odparła ukryta za czarną kratą po stać. Słowom towarzyszyło ciche, chrapliwe kaszlnięcie. – Czy twoje dni upływają w dostatku?

– Uczynił je dostatnimi nieznany przyjaciel… mój przyjacielu.

– Co powiedział lekarz o twojej kobiecie?

– To, co zataił przed nią, Bogu niech będą dzięki. Wygląda na to, że pomimo wszystko przeżyję ją. Wyniszczająca choroba szybko się rozprzestrzenia.

– Współczuję ci. Ile jeszcze ma życia przed sobą?

– Może miesiąc, na pewno nie więcej niż dwa. Wkrótce nie będzie mogła wstać z łóżka… Niedługo nasza umowa przestanie obowiązywać.

– Dlaczego?

– Nie będziesz miał już wobec mnie żadnych zobowiązań i ja to doskonale rozumiem. Byłeś dla nas bardzo dobry. Udało mi się trochę zaoszczędzić, a moje potrzeby nie są wielkie. Szczerze mówiąc, kiedy pomyślę o tym co mnie czeka, czuję ogromne zmęczenie…

– Ty niewdzięczniku! – wyszeptał mężczyzna ukryty za kratą konfesjonału. – Po wszystkim, co dla ciebie uczyniłem i co ci obiecałem!

– Słucham?

– Czy zginąłbyś dla mnie?

– Oczywiście. Przecież zawarliśmy taką umowę.

– W takim razie rozkazuję ci, żebyś dla mnie żył!

– Oczywiście zrobię to, jeśli tego sobie życzysz. Chciałem ci tylko po wiedzieć, że już niedługo przestanę być dla ciebie ciężarem. Łatwo znajdziesz kogoś na moje miejsce.

– Nigdy nie staraj się przewidzieć mego postępowania! – Wybuch gniewu zamarł w głębokim, chrapliwym kaszlu, potwierdzającym plotkę, która od jakiegoś czasu krążyła po bocznych uliczkach Paryża. Szakal również był chory, może nawet śmiertelnie chory.

– Po co miałbym to robić? Jesteś naszym dobroczyńcą.

– Właśnie przed chwilą próbowałeś… Mimo to mam dla ciebie zadanie, które uczyni odejście twojej żony łatwiejszym dla was obojga. Pojedziecie we dwoje na wakacje w przepięknej części świata. Dokumenty i pieniądze odbierzesz w tym samym miejscu co zwykle.

– Dokąd mamy się udać, jeśli wolno zapytać?

– Na karaibską wyspę Montserrat. Szczegółowe instrukcje otrzymacie na lotnisku Blackburna. Macie je dokładnie wypełnić.

– Oczywiście… Wybacz mi moją śmiałość, ale czy mogę wiedzieć, na czym będzie polegało nasze zadanie?

– Macie odszukać pewną kobietę przebywającą w towarzystwie dwojga dzieci i zaprzyjaźnić się z nią.

– A co potem?

– Potem ich zabijecie.

Brendan Prefontaine, były sędzia sądu okręgowego w Massachusetts, wyszedł z mieszczącego się przy School Street banku z piętnastoma tysiącami dolarów w kieszeni. Było to niezwykłe przeżycie dla kogoś, kto od trzydziestu lat właściwie nieprzerwanie cierpiał na niedostatek pieniędzy. Od chwili zwolnienia z więzienia rzadko zdarzało mu się mieć przy sobie więcej niż pięćdziesiąt dolarów. Ten dzień był jedyny w swoim rodzaju.

Oprócz tego, że jedyny w swoim rodzaju, był także bardzo nerwowy, Prefontaine ani przez chwilę bowiem nie przypuszczał, że Randolph Gates zapłaci mu żądaną sumę. Czyniąc to, Gates popełnił ogromny błąd; dostarczając niemal bez oporów tak dużą sumę pieniędzy, wzięty prawnik zmienił ciężar gatunkowy swych poczynań; z zachłannej, choć w gruncie rzeczy nie bardzo szkodliwej chciwości na coś znacznie bardziej groźnego. Prefontaine nie miał najmniejszego pojęcia, kim była kobieta z dziećmi i co ją wiązało z lordem Randolphem z Gates, ale jedno nie ulegało wątpliwości: Dandy Randy nie życzył jej dobrze.

Odziany w nieskazitelnie białą togę, zasiadający na prawniczym areopagu uczony nie zapłaciłby tyle forsy takiej okrytej niesławą, przesiąkniętej alkoholem męcie jak Brendan Patrick Pierre Prefontaine, gdyby jego dusza dorównywała niewinnością duszy archanioła. Wiele wskazywało na to, że raczej była czarna niczym dusze podwładnych Lucyfera. W związku z tym zdobycie odrobiny wiedzy mogłoby się okazać dla męty niezwykle korzystne, gdyż zgodnie z wyświechtanym przysłowiem nawet odrobina wiedzy może stanowić niebezpieczną broń, groźniejszą w oczach tego, kogo dotyczy, niż tego, kto ją posiada. Dzisiejsze piętnaście tysięcy już jutro może się zamienić w pięćdziesiąt, jednak pod warunkiem, że męta poleci na wyspę Montserrat i zacznie zadawać pytania.

Poza tym, pomyślał były sędzia (irlandzka połowa jego umysłu zachichotała przewrotnie, podczas gdy francuska próbowała słabo się zbuntować), już od wielu, bardzo wielu lat nie miał wakacji. Dobry Boże, wystarczająco wiele uwagi musiał poświęcić temu, żeby nie dopuścić do oddzielenia duszy od ciała; czy w takich warunkach mógł myśleć o czymś takim jak wypoczynek?

Tak więc Brendan Patrick Pierre Prefontaine zatrzymał taksówkę, czego nie czynił na trzeźwo już od co najmniej dziesięciu lat, i kazał się zawieźć do sklepu z męskimi ubraniami w Faneuil Hall.

– Masz forsę, staruszku? – zapytał kwaśno kierowca.

– Więcej niż trzeba, żeby cię posłać do fryzjera i usunąć trądzik z twojej twarzy, młody człowieku. Ruszaj z kopyta, Ben Hurze. Śpieszy mi się.

Ubrania pochodziły z wieszaków w najdalszym kącie sklepu, co jednak wcale nie oznaczało, że były tanie. Kiedy tylko pokazał zwitek studolarowych banknotów, sprzedawczyni o jaskrawo pomalowanych ustach zamieniła się w uosobienie uprzejmości. Wkrótce w walizce z brązowej skóry znalazł się zapas garderoby wystarczający na dość długi nawet urlop, a Prefontaine zajął się wyborem nowego garnituru, koszuli i butów. Po godzinie przypominał znowu człowieka, którego znał wiele lat temu: szanownego Brendana P. Prefontaine'a (z oczywistych powodów zawsze opuszczał drugie P przed nazwiskiem).

Inna taksówka zawiozła go do jego pokoju w domu przy Jamaica Plains, skąd zabrał kilka drobiazgów, między innymi paszport, trzymany zawsze w pogotowiu na wypadek konieczności szybkiego wyjazdu, a następnie na lotnisko Logan. Tym razem kierowca nie wyrażał wątpliwości, czy aby jego pasażer będzie w stanie zapłacić za kurs. Strój wprawdzie nie czyni człowieka, pomyślał Brendan, ale z pewnością pomaga przekonywać wątpiących. W informacji dowiedział się, że z Bostonu może się dostać na Montserrat, korzystając z usług jednej z trzech linii lotniczych. Zapytał, która z nich ma niedaleko swoje stanowisko, po czym zakupił bilet na najbliższy lot. Brendan Patrick Pierre Prefontaine latał wyłącznie pierwszą klasą, rzecz jasna.

Steward w mundurze Air France powoli i ostrożnie wtoczył inwalidzki fotel na pokład Boeinga 747 szykującego się do startu z lotniska Orły w Paryżu. W fotelu siedziała stara, szczupła kobieta o twarzy pokrytej nieco zbyt intensywnym makijażem. Na głowie miała duży kapelusz z piórami australijskiej kakadu. Można by ją uznać za karykaturę, gdyby nie duże oczy spoglądające spod kosmyków siwych włosów, niedokładnie przefarbowanych na rudo – mądre, tryskające żywotnością i humorem. Odnosiło się wrażenie, że jej spojrzenie mówiło do wszystkich, którzy na nią patrzyli: "Wybaczcie mi, mes amis, ale on chce, żebym tak wyglądała, a mnie tylko na tym zależy. Merde mnie obchodzi, co sobie o mnie myślicie".

– Il est ici, mon capitaine – oznajmił steward kapitanowi, który czekał w drzwiach maszyny na dwoje wsiadających wcześniej niż inni pasażerów. Pilot nachylił się nisko i dotknął ustami lewej dłoni kobiety, a następnie wy prostował się i zasalutował towarzyszącemu jej siwowłosemu, łysiejącemu mężczyźnie z wpiętą w klapę marynarki miniaturką Legii Honorowej.