Выбрать главу

Bourne wrócił na chwilę pamięcią do Chin, a konkretnie do Pekinu i rezerwatu dzikich ptaków, gdzie dopadł zabójcę podającego się za Jasona Bourne'a. Tam były budki strażnicze i uzbrojone patrole, przeczesujące bujny las… a także szaleniec, rzeźnik dowodzący armią morderców, w której prym wodził fałszywy Bourne. Udało mu się wtedy wedrzeć na pilnie strzeżony teren, unieruchomić znajdujące się tam pojazdy, a następnie wyeliminować po kolei wszystkie napotkane patrole i wreszcie dotrzeć do oświetlonej blaskiem pochodni polany, na której dostrzegł buńczucznego szaleńca i jego kohortę fanatyków. Czy dzisiaj uda mi się dokonać tego samego – zastanawiał się Bourne przejeżdżając po raz trzeci przed posiadłością Swayne'a, starając się zapamiętać wszystko, co widzi. Pięć lat później, trzynaście lat po Paryżu? Usiłował podejść do sprawy możliwie najbardziej obiektywnie. Nie był już młodym człowiekiem z Paryża ani bardziej dojrzałym z Hongkongu, Makau i Pekinu. Miał pięćdziesiąt lat i czuł wyraźnie ich ciężar na karku, ale teraz nie wolno mu zaprzątać sobie tym głowy. Musi myśleć o wielu innych sprawach, a poza tym dwudziestoośmioakrowa posiadłość generała Normana Swayne'a nie była przecież dziewiczym lasem rezerwatu Jing Shan.

Mimo to, podobnie jak uczynił to wtedy na obrzeżu Pekinu, zjechał samochodem z drogi między gęste krzewy i wysoką trawę, po czym wysiadł z wozu i zamaskował go starannie gałęziami. Szybko gęstniejąca ciemność uzupełni ewentualne braki kamuflażu, a wraz z jej nastaniem będzie mógł przystąpić do dzieła. Przebrał się już w męskiej toalecie na stacji benzynowej; miał teraz na sobie czarne spodnie, czarny, obcisły pulower i również czarne buty na grubej gumowej podeszwie. To był jego strój roboczy, natomiast przedmioty, które rozłożył na ziemi koło samochodu, stanowiły narzędzia pracy zakupione po opuszczeniu Georgetown. Znajdował się wśród nich długi myśliwski nóż, który wsadził za pasek; dwustrzałowy pneumatyczny pistolet w nylonowej kaburze, wyrzucający pociski zdolne błyskawicznie uśpić każde atakujące zwierzę, nie wyłączając specjalnie szkolonych psów; dwie flary przeznaczone teoretycznie do oświetlania unieruchomionych na szosie pojazdów; niewielka lornetka firmy Zeiss- Ikon o szkłach 8x10, przytroczona do spodni paskiem materiału z samoprzylepnymi rzepami; mała latarka; rzemienne sznurowadła; a wreszcie kieszonkowe nożyce do cięcia drutu na wypadek, gdyby natrafił na metalową siatkę. Wyposażenie uzupełniał pistolet dostarczony mu przez Centralną Agencję Wywiadowczą. W chwili gdy zapadła ciemność, Jason Bourne zniknął w głębi lasu.

Biała zasłona piany wystrzeliła ponad koralową rafę i zdawała się przez chwilę wisieć nieruchomo w powietrzu, doskonale widoczna na tle ciemnogranatowych fal Morza Karaibskiego. Była to ta szczególna, wczesnowieczorna godzina, kiedy Wyspa Spokoju wydawała się skąpana w feerii bezustannie zmieniających się tropikalnych barw, przedzielanych cieniami wydłużającymi się w miarę niedostrzegalnej wędrówki po nieboskłonie pomarańczowego słońca. Pensjonat Spokoju wybudowano na trzech sąsiadujących ze sobą kamienistych wzgórzach górujących nad plażą wciśniętą między dwa naturalne koralowe falochrony. Po obu stronach usytuowanego centralnie budynku z kamienia i grubego szkła ciągnęły się dwa rzędy różowych willi o jaskrawoczerwonych dachach z terakoty i licznych balkonach; domki były połączone ze sobą białą betonową ścieżką oświetloną niskimi lampami i obsadzoną starannie przystrzyżonym żywopłotem. Po ścieżce kroczyli raźno kelnerzy w żółtych marynarkach, roznosząc kanapki i butelki wina gościom, którzy niemal w komplecie zasiedli na balkonach, rozkoszując się pięknem karaibskiego wieczoru. Kiedy cienie pogłębiły się jeszcze bardziej, na plaży i długim nabrzeżu pojawili się zupełnie inni ludzie; nie byli to ani goście, ani pracownicy obsługi, lecz uzbrojeni strażnicy, ubrani w brązowe tropikalne mundury, z przytroczonymi do pasa pistoletami maszynowymi MAC- 10. Każdy z nich miał także lornetkę Zeiss- Ikon 8x10, której używał co chwila, wpatrując się w gęstniejącą ciemność. Właściciel Pensjonatu Spokoju najwyraźniej postanowił za wszelką cenę udowodnić, że to miejsce zasługuje na swoją nazwę.

Na dużym, półokrągłym balkonie, w willi stojącej najbliżej głównego budynku połączonego z przeszkloną jadalnią, siedziała w fotelu na kółkach poważnie zaawansowana wiekiem, wyniszczona kobieta, unosząc od czasu do czasu do ust kieliszek wypełniony Chateau Carbonnieux rocznik 78. Co kilka chwil dotykała bezwiednie kosmyka niedokładnie ufarbowanych rudych włosów, nasłuchując dobiegających z wnętrza domu głosów męża i pielęgniarki. Po pewnym czasie stary mężczyzna wyszedł do niej na balkon.

– Mój Boże – powiedziała do niego po francusku – chyba się upiję!

– Czemu nie? – odparł wysłannik Szakala. – To znakomite miejsce. Ja sam wciąż nie mogę uwierzyć własnym oczom.

– Nadal nie chcesz mi powiedzieć, dlaczego monseigneur nas tutaj przy słał?

– Już ci mówiłem. Jestem tylko posłańcem.

– Nie wierzę ci.

– Uwierz. To sprawa bardzo ważna dla niego, a dla nas zupełnie bez znaczenia. Korzystaj, ile tylko możesz, moja kochana.

– Zawsze tak do mnie mówisz, kiedy nie chcesz mi czegoś wyjaśnić.

– W takim razie powinnaś już chyba wiedzieć, że w takich wypadkach nie należy pytać, prawda?

– Nie o to chodzi, najdroższy. Ja umieram…

– Nie chcę tego więcej słyszeć!

– Ale to prawda, i nic na to nie poradzisz. Nie boję się o siebie, bo dla mnie to będzie wielka ulga, ale o ciebie. Zawsze byłeś lepszy od okoliczności, w których się znalazłeś, Michel… Przepraszam, teraz jesteś Jean Pierre, nie wolno mi zapominać. Naprawdę, bardzo się martwię. To miejsce, te warunki, ta nadzwyczajna opieka… Boję się, że zapłacisz za to ogromną cenę, mój drogi.

– Dlaczego tak uważasz?

– To wszystko jest takie wspaniałe… Zbyt wspaniałe. Coś mi się nie podoba.

– Zanadto się przejmujesz.

– Nie, to ty zbyt łatwo dajesz się zwieść pozorom. Mój brat Claude zawsze mówił, że za wiele bierzesz od monseigneura i że pewnego dnia zostanie ci przedstawiony rachunek.

– Twój brat, Claude, jest wspaniałym, starym człowiekiem bez odrobiny oleju w głowie. Właśnie dlatego monseigneur zleca mu tylko najmniej istotne zadania. Kiedyś wysłał go po list na Montparnasse, a on wylądował w Marsylii, nie mając pojęcia, co się z nim właściwie stało.

We wnętrzu willi rozległ się dzwonek telefonu.

– Powinna go odebrać nasza nowa znajoma – powiedział wysłannik Szakala, nie ruszając się z miejsca.

– Ona także jest dziwna – zauważyła kobieta. – Nie ufam jej.

– Pracuje dla monseigneura.

– Naprawdę?

– Nie miałem czasu, żeby ci o tym powiedzieć. Przekaże nam jego polecenia.

Ubrana w biały uniform pielęgniarka o jasnobrązowych włosach zebranych w ciasny węzeł pojawiła się w drzwiach balkonu.

– Dzwoni Paryż, monsieur – powiedziała. O tym, że jest to coś pilnego, nie świadczył ton jej głosu, lecz wyraz dużych, szarych oczu.

– Dziękuję.

Wysłannik Szakala wszedł za nią do wnętrza willi. Pielęgniarka zaprowadziła go do telefonu i podała mu słuchawkę.

– Mówi Jean Pierre Fontaine.

– Błogosławię cię, dziecię Boże – powiedział oddalony o tysiące mil głos. – Czy żyje się wam dostatnio?

– Ponad wszelką miarę – odparł starzec. – To wszystko jest takie… takie wspaniałe. Nie zasłużyliśmy sobie na to.

– Ale zasłużycie.

– Jak tylko zechcesz, monseigneur.

– Najlepiej zrobicie to, wypełniając polecenia, jakie przekaże wam kobieta. Macie je zrealizować dokładnie, bez żadnych uchybień. Czy się rozumiemy?

– Oczywiście.

– Niech was Bóg błogosławi.

Rozległo się krótkie pyknięcie i głos umilkł.

Fontaine odwrócił się do pielęgniarki, lecz przekonał się, że nie ma jej przy nim. Była po drugiej stronie pokoju; otwierała kluczem szufladę biurka. Kiedy do niej podszedł, jego uwagę przyciągnęła zawartość szuflady: leżały tam obok siebie chirurgiczne rękawiczki, pistolet z założonym tłumikiem i zamknięta brzytwa o prostym ostrzu.

– To są twoje narzędzia – oznajmiła kobieta, wręczając mu klucz i wpatrując się w niego nieruchomymi, pozbawionymi wszelkiego wyrazu oczami. – Ci, którzy stanowią twój cel, mieszkają w ostatniej willi w tym rzędzie. Masz się najpierw zapoznać z terenem, spacerując po ścieżce, tak jak to czy nią starsi ludzie, którym zaleci to lekarz, a potem masz zabić tych troje. Zrobisz to w rękawiczkach, strzelając każdemu po kolei w głowę. Następnie poderżniesz im gardła…