– Już dobrze, dobrze, młody człowieku. Rozumiem i doceniam wszystko, co pan robi. Proszę tylko dopilnować, żeby zmieniono nazwisko, a gdyby ktoś o mnie pytał, to nazywam się właśnie Patrick. Czy to jasne?
– Kryształowo jasne, szanowny panie sędzio!
– Mam nadzieję, że nie aż tak.
Cztery minuty później zadzwonił stojący na ladzie telefon. Zaaferowany młody mężczyzna podniósł słuchawkę.
– Recepcja, słucham? – powiedział takim tonem, jakby udzielał błogosławieństwa.
– Tu monsieur Fontaine z willi numer jedenaście.
– Tak jest, proszę pana! To zaszczyt dla mnie… dla nas… dla wszystkich!
– Merci. Mam do pana prośbę. Jakieś piętnaście minut temu spotkałem podczas spaceru pewnego bardzo miłego Amerykanina. Był mniej więcej w moim wieku i miał na głowie białą płócienną czapeczkę. Chciałbym za prosić go któregoś dnia na drinka, ale nie jestem pewien, czy dobrze usłyszałem jego nazwisko.
Sprawdzają mnie, pomyślał recepcjonista. Wielcy ludzie nie tylko mają swoje tajemnice, ale także starannie ich strzegą.
– Z pańskiego opisu, sir, mogę się domyślać, że spotkał pan szanownego pana Patricka.
– Rzeczywiście, chyba tak właśnie mi się przedstawił. To irlandzkie nazwisko, ale on chyba jest Amerykaninem, czyż nie tak?
– Bardzo wykształconym Amerykaninem, sir, z Bostonu w stanie Massachusetts. Mieszka w willi numer czternaście, trzeciej na zachód od pańskiej. Wystarczy wykręcić 714.
– Bardzo panu dziękuję. Aha, gdyby go pan widział, proszę mu o ni czym nie mówić. Jak pan wie, moja żona nie czuje się najlepiej, więc będę musiał poczekać z zaproszeniem na dogodny dla niej termin.
– Nigdy nic nie powiem, szanowny panie, dopóki osobiście mi pan nie rozkaże. We wszystkim, co dotyczy pana i pana Patricka, sir, stosujemy się ściśle do poufnych zaleceń gubernatora.
– Doprawdy? To bardzo miło z waszej strony… Adieu.
Udało się, pomyślał triumfalnie kierownik recepcji, odkładając słuchawkę; Wielcy ludzie chwytają w lot wszelkie subtelności, on zaś był tak subtelny, że z pewnością nawet jego arcymądry wujek byłby z niego zadowolony. Nie tylko podał natychmiast nazwisko Patrick, ale także użył słowa "wykształcony", co kojarzyło się natychmiast z uczonym… lub sędzią, a wreszcie zaznaczył wyraźnie, że nikomu nie piśnie ani słowa bez wyraźnego polecenia gubernatora. Dzięki swojej niesłychanej inteligencji zyskał zaufanie nadzwyczaj ważnych osobistości. Było to wręcz niesamowite przeżycie, postanowił więc natychmiast zadzwonić do swego znakomitego wuja, aby podzielić się z nim najświeższymi wrażeniami.
Fontaine siedział na krawędzi łóżka, trzymał na kolanach telefon i obserwował siedzącą na balkonie kobietę. Jej wózek stał bokiem, dzięki czemu Fontaine widział wyraźnie jej profil; miała pochyloną głowę i oczy zamknięte z bólu… Ból! Cały ten okropny świat był wypełniony bólem! Wiedział, że on także ma swój udział w rozprzestrzenianiu go i nie oczekiwał od nikogo litości, ale chodziło o nią! W kontrakcie nie było o niej ani słowa! Jego życie – oczywiście, jak najbardziej, lecz nie jej, dopóki w tym wyniszczonym ciele tliła się jeszcze iskierka świadomości. Non, monseigneur. Je refus! Ce n 'estpas le contrat!
A więc służąca Szakalowi armia starców dotarła już do Ameryki. Należało się tego spodziewać. Podeszły wiekiem Amerykanin irlandzkiego pochodzenia, wykształcony człowiek, który z takich lub innych powodów zaciągnął się pod sztandar Carlosa, był jednym z jego egzekutorów. Przypatrywał się uważnie Fontaine'owi i udawał, że nie zna francuskiego, ale wystarczyło spojrzeć, by dostrzec odciśnięte na nim piętno Szakala. "We wszystkim, co dotyczy pana i pana Patricka, sir, stosujemy się ściśle do poufnych zaleceń gubernatora". Gubernatora otrzymującego rozkazy od rezydującego w Paryżu władcy śmierci.
Dziesięć lat temu, po pięcioletnim okresie nienagannej pracy, otrzymał numer telefonu w Argenteuil, sześć mil na północ od Paryża, z którego wolno mu było korzystać jedynie w ostateczności, w sytuacji najwyższego zagrożenia. Do tej pory zdarzyło się to zaledwie raz, ale teraz nadeszła pora na drugi. Zapoznał się uważnie z informacją na temat połączeń międzynarodowych, podniósł słuchawkę i wykręcił kolejne numery kierunkowe, a wreszcie ten ostatni, najważniejszy. Minęły prawie dwie minuty, zanim ktoś odebrał telefon.
– Le Coeur de Soldat – odezwał się matowy męski głos; w tle słychać było muzykę.
– Muszę porozumieć się z kosem – powiedział Fontaine po francusku. – Jestem Paryż Piąty.
– Gdzie będzie mógł cię znaleźć, jeśli zechce spełnić twoje życzenie?
– Na Wyspach Karaibskich.
Fontaine podał numery kierunkowe, numer telefonu pensjonatu i wewnętrzny do zajmowanej przez siebie willi. Odłożywszy słuchawkę, zgarbił się bezsilnie, w dalszym ciągu siedząc na krawędzi łóżka. W głębi duszy zdawał sobie sprawę z tego, iż mogą to być ostatnie godziny, jakie przyjdzie jemu i jego żonie spędzić na Ziemi. Jeśli tak będzie w istocie, to stanie przed Bogiem i wyzna mu prawdę. Mordował, i to nieraz, ale nigdy nie skrzywdził ani nie zabił człowieka, który nie miał na sumieniu jeszcze większych zbrodni; kilka nieistotnych wyjątków stanowili ludzie trafieni zabłąkanymi kulami lub przypadkowo rozerwani podmuchem eksplozji. Życie to ból, czyż nie tego właśnie uczy nas Księga? Z drugiej strony, cóż to za Bóg, który dopuszcza do takich okropieństw? Merde! Nie zaprzątaj sobie głowy takimi sprawami, bo jesteś na to za głupi!
Zadzwonił telefon. Fontaine chwycił słuchawkę i przycisnął ją do ucha.
– Tu Paryż Piąty.
– Dziecię Boże, cóż wydarzyło się takiego, że postanowiłeś wykręcić numer telefonu, który wykorzystałeś zaledwie jeden raz podczas naszej znajomości?
– Twoja łaskawość jest ogromna, monseigneur, ale wydaje mi się, że powinniśmy zmienić warunki umowy.
– W jaki sposób?
– Moje życie należy do ciebie i możesz z nim zrobić, co zechcesz, lecz to nie dotyczy mojej żony.
– Co takiego?
– Jest tutaj pewien wykształcony człowiek z Bostonu, który przygląda mi się uważnie, tak jakby miał wobec mnie jakieś plany.
– Ten arogancki głupiec sam przyleciał na Montserrat? Przecież on o niczym nie wie!
– Chyba jednak wie, monseigneur. Zrobię, czego żądasz, ale błagam cię: pozwól nam wrócić do Paryża! Pozwól jej umrzeć w spokoju. Nie żądam od ciebie nic więcej.
– Ty ode mnie żądasz? Przecież dałem ci słowo!
– Czy właśnie dlatego ten Amerykanin śledzi każdy mój krok swymi wścibskimi oczyma?
W słuchawce rozległ się długi, chrapliwy kaszel, po czym na dłuższą chwilę zapadła cisza.
– Znakomity profesor prawa posunął się za daleko – odezwał się wreszcie Szakal. – Pojawił się tam, gdzie nikt go nie prosił. Jest już martwy.
Edith Gates, żona znakomitego adwokata i profesora prawa, otworzyła po cichu drzwi do jego gabinetu w eleganckim domu przy Louisburg Square. Jej mąż siedział bez ruchu w obszernym, skórzanym fotelu, wpatrując się w trzaskający w kominku ogień; uparł się, żeby go rozpalić, choć noc była ciepła, a w domu działało centralne ogrzewanie.
Obserwując go, pani Gates odniosła po raz kolejny nieprzyjemne wrażenie, iż chyba nigdy nie uda jej się do końca zrozumieć męża. W jego życiu było wiele spraw, o których nie miała najmniejszego pojęcia, a drogi, jakimi wędrowały jego myśli, bywały często zbyt kręte, by mogła nimi podążyć. Wiedziała tylko tyle, że chwilami dręczył go okropny ból, którego nie chciał z nią dzielić. Trzydzieści trzy lata temu w miarę atrakcyjna dziewczyna ze średnio zamożnej rodziny wyszła za mąż za niezwykle wysokiego, szalenie inteligentnego, ale beznadziejnie biednego absolwenta prawa. W tych chłodnych, pełnych dystansu latach pięćdziesiątych jego chęć podobania się za wszelką cenę była czymś zupełnie nie na miejscu, odstraszając wszystkich ewentualnych pracodawców. Zdrowy rozsądek i wyważoną ostrożność ceniono zdecydowanie bardziej niż niespokojny, wiecznie poszukujący umysł, zwłaszcza jeśli tkwił on w rozczochranej głowie wyrastającej z ciała przy odzianego w nędzną imitację ubrania od Pressa i Braci Brooks. Ogólne wrażenie pogarszała okoliczność, że stan konta właściciela wykluczał dodatkowe wydatki związane z dopasowaniem stroju, a w sklepach z przeceną trudno było trafić na odpowiedni rozmiar.
Świeżo upieczona pani Gates miała jednak kilka pomysłów, które wpłynęły wyraźnie na poprawę ich wspólnych perspektyw. Pierwszym z nich było nakłonienie męża do chwilowej rezygnacji z kariery prawniczej; nie chciała nawet słyszeć o tym, żeby związał się z jakąś poślednią firmą lub, nie daj Boże, rozpoczął prywatną praktykę, bo wiadomo było z góry, jakich będzie miał klientów – takich mianowicie, którzy nie mogli sobie pozwolić na porządnego adwokata. Już lepiej wykorzystać naturalne atuty, czyli wysoki wzrost i błyskotliwą, chłonną jak gąbka inteligencję, która w połączeniu z wrodzonymi skłonnościami pozwoli na błyskawiczne pozbycie się balastu akademickich nawyków. Wykorzystując swój skromny posag, Edith zaczęła kształtować emploi męża. Kupiła mu stosowne ubrania i zatrudniła teatralnego nauczyciela dykcji, który wpoił swemu uczniowi podstawy scenicznego zachowania i zaznajomił go z tajnikami sztuki oratorskiej. Niezgrabny dryblas wkrótce nabrał majestatycznych cech Lincolna uzupełnionych subtelnym dodatkiem Johna Browna. Znajdował się również na najlepszej drodze do zostania prawdziwym ekspertem w dziedzinie prawa, pozostał bowiem na uniwersytecie, zdobywając kolejne stopnie naukowe i dzieląc się jednocześnie swą wiedzą ze studentami. Pozwoliło mu to w szybkim tempie zyskać opinię niepodważalnego autorytetu w kilku konkretnych dziedzinach. Po pewnym czasie te same firmy, które wcześniej odrzuciły jego kandydaturę, zaczęły się do niego zwracać z ofertami pracy.