Trzeba było dziesięciu lat, żeby ta strategia zaczęła przynosić wymierne rezultaty; początkowo sumy nie były może szokująco wysokie, ale każda następna przewyższała poprzednią. Najpierw małe, a potem także duże pisma prawnicze poczęły zamieszczać jego kontrowersyjne artykuły, zarówno ze względu na ich formę, jak i treść, gdyż młody profesor potrafił biegle władać słowem pisanym, umiejętnie wykorzystując tropy stylistyczne. Jednak uwagę społeczności finansistów zwróciły jego myśli, nie zaś sposób, w jaki je prezentował. Zmieniały się społeczne nastroje, gmach dobrotliwego Wielkiego Społeczeństwa zaczął się rysować w wielu miejscach, wstrząsany falami uderzeniowymi rozchodzącymi się od wymyślonych przez chłopców Nixona określeń:,,milcząca większość", "uzależnieni od dobrobytu" czy jeszcze bardziej negatywnego – "oni". Napływu fali zła nie mogli powstrzymać ani przyzwoity do szpiku kości, ale osłabiony ranami zadanymi przez Watergate Ford, ani błyskotliwy Carter, zbyt zaabsorbowany szczegółami tworzenia swego obrazu Dobrotliwego Przywódcy. Wyrażenie: "Wszystko dla dobra ojczyzny" straciło na aktualności, ustępując miejsca innemu: "Wszystko dla siebie".
Doktor Randolph Gates w porę dostrzegł potężną falę, z którą należało się posuwać, opanował sztukę miodopłynnego mówienia i zdobył słownictwo pasujące do nowej, zaczynającej się właśnie epoki. Podstawą jego naukowych – prawniczych, ekonomicznych i społecznych – przemyśleń stało się przekonanie, iż to, co duże, jest równocześnie lepsze i bardziej doskonałe od wszystkiego, co małe. Zaatakował prawa określające zasady wolnorynkowej konkurencji, twierdząc, że ograniczają one możliwości rozwoju gospodarczego, który może przynieść wszystkim ogromne, wręcz niewyobrażalne korzyści. No, powiedzmy, prawie wszystkim. Czy to się komuś podobało, czy nie, był to świat rządzony prawami odkrytymi przez Darwina; przeżyć mogli jedynie najlepiej dostosowani. Przy wtórze łoskotu werbli i bicia dzwonów finansowi kombinatorzy ogłosili Gatesa swoim mistrzem, oto bowiem znalazł się uczony, który dodał splendoru ich marzeniom o wszechwładzy i wszechbogactwie: Wykupywać, gromadzić jak najwięcej w jednym ręku, a potem sprzedawać – ku pożytkowi wszystkich ludzi, ma się rozumieć.
Randolph Gates z radością przyjął powołanie do ich armii, olśniewając sąd za sądem swoją akrobatyczną elokwencją. Udało mu się, lecz Edith Gates nie wiedziała, co właściwie powinna o tym sądzić. Oczywiście pracując na rzecz jego awansu, miała nadzieję na dostatnie życie, ale z pewnością nie marzyła o milionach dolarów i prywatnych odrzutowcach latających wzdłuż i wszerz kuli ziemskiej, od Palm Springs po południową Francję. Pewnym niepokojem napawał ją również fakt, że artykuły i przemówienia męża były często wykorzystywane w celu przeforsowania spraw już na pierwszy rzut oka sprawiających wrażenie co najmniej wątpliwych, jeśli nie wręcz nieuczciwych. On jednak machał ręką na jej argumenty, twierdząc, iż są to jedynie czysto teoretyczne, intelektualne paralele. Na domiar wszystkiego już od ponad sześciu lat nie dzieliła z nim nie tylko łóżka, ale nawet sypialni.
Kiedy weszła do gabinetu, profesor Randolph Gates odwrócił raptownie głowę w jej kierunku; w jego oczach malowało się przerażenie.
– Przepraszam, nie chciałam cię przestraszyć.
– Zawsze pukasz. Dlaczego nie zapukałaś? Przecież wiesz, jak to jest, kiedy próbuję się skoncentrować.
– Już cię przeprosiłam. Zamyśliłam się i nie pomyślałam o tym.
– Zdanie jest niespójne logicznie.
– Nie pomyślałam o pukaniu.
– A o czym myślałaś? – zapytał szanowany ekspert w dziedzinie prawa takim tonem, jakby wątpił, czyjego żona jest zdolna do takiej czynności.
– Proszę, nie staraj się być uszczypliwy.
– Zadałem ci pytanie, Edith.
– Gdzie byłeś wczoraj wieczorem? Gates uniósł brwi w szyderczym grymasie.
– Dobry Boże, czyżbyś była zazdrosna? Przecież ci powiedziałem. U Ritza. Miałem spotkanie z kimś, kogo nie widziałem od wielu lat, a kogo nie życzyłem sobie gościć w moim domu. Jeżeli chcesz to sprawdzić, możesz do nich zadzwonić.
Edith Gates przez dłuższą chwilę wpatrywała się w milczeniu w twarz swego męża.
– Mój drogi – powiedziała wreszcie. – Naprawdę nic mnie nie obchodzi, czy spotkałeś się z najbardziej lubieżną dziwką w mieście. I tak prawdopodobnie musiałbyś ją zdrowo upić, żeby nie straciła wiary w swoje umiejętności.
– Całkiem nieźle, suko.
– Niestety, nie jesteś najlepszym ogierem w stadninie, draniu. – Czy ta wymiana zdań ma jakiś sens?
– Owszem. Mniej więcej godzinę temu, tuż przed twoim powrotem z biura, przyszedł jakiś mężczyzna. Denise była zajęta sprzątaniem, więc sama mu otworzyłam. Muszę przyznać, że wywarł na mnie spore wrażenie: był ubrany w bardzo drogi garnitur, a przyjechał czarnym porsche…
– Co mówisz? – Gates wyprostował się nagle w fotelu i wbił w nią spojrzenie szeroko otwartych oczu.
– Prosił, by ci przekazać, że le grandprofesseur jest mu winien dwadzieścia tysięcy dolarów i że nie było go wczoraj wieczorem tam, gdzie powinien być. Przypuszczam, iż chodziło właśnie o Ritza.
– Właśnie że nie. Coś się wydarzyło… Boże, on nic nie rozumie! Co mu powiedziałaś?
– Nie podobało mi się jego zachowanie ani to, co mówił, więc odparłam, że nie mam najmniejszego pojęcia, gdzie możesz być. Oczywiście wiedział, że kłamię, ale nic nie mógł na to poradzić.
– Dobrze. On wie chyba wszystko o kłamstwach.
– Nie wydaje mi się, żeby dwadzieścia tysięcy dolarów stanowiło dla ciebie taki problem…
– Nie chodzi o pieniądze, tylko o sposób zapłaty.
– Za co?
– Za nic.
– Wydaje mi się, Randy, że to właśnie nazywa się logiczną niespójnością.
– Zamknij się!
Rozległ się dzwonek telefonu. Gates zerwał się z fotela i wlepił oczy W aparat, ale nie podszedł do biurka, tylko powiedział do żony zduszonym głosem:
– Ktokolwiek to jest, nie ma mnie w domu… Wyjechałem z miasta i nie wiesz, kiedy wrócę…
Edith położyła dłoń na słuchawce.
– To twoja prywatna linia – zauważyła. Podniosła japo trzecim dzwonku. – Rezydencja państwa Gates – powiedziała, stosując używany od lat podstęp. Przyjaciele i tak wiedzieli, kto mówi, a obcy nic ją nie obchodzili. – Tak… Tak? Przykro mi, ale wyjechał i nie wiemy, kiedy wróci… – Odsunęła słuchawkę, spojrzała na nią ze zdziwieniem i odłożyła na widełki. – To była telefonistka z centrali międzynarodowej w Paryżu. Dziwne… Ktoś chciał z tobą rozmawiać, ale kiedy powiedziałam jej, że cię nie ma, nawet nie zapytała, kiedy będzie mogła cię zastać, tylko raptownie przerwała rozmowę.
– Boże! – wyszeptał pobladłymi wargami Gates. – Coś się wydarzyło… Coś jest nie tak, ktoś musiał skłamać!
Wypowiedziawszy te tajemnicze słowa, odwrócił się i niemal pobiegł w przeciwny kąt pokoju, szukając czegoś rozpaczliwie w kieszeni spodni. Zatrzymał się przed środkową częścią sięgającego od podłogi do sufitu wypełnionego książkami regału, w którym znajdował się obszerny sejf o stalowych drzwiach zamaskowanych imitacją brązowego drewna. Ogarnięty paniką odwrócił się do żony i wrzasnął rozpaczliwie:
– Wynoś się stąd! Wynoś się, słyszysz?
Edith Gates podeszła niespiesznie do drzwi, przystanęła i spojrzała na swojego męża.