Выбрать главу

– Wręcz przeciwnie: pomyśl, ile możemy stracić, jeśli nie będziemy sami! Spójrz, jaki uczyniliśmy postęp wciągu zaledwie ilu… siedemdziesięciu dwóch godzin! Daj mi jeszcze dwa dni, Aleks proszę cię! Zbliżamy się do sedna sprawy, do sedna tego, czym jest "Meduza"! Jeszcze jeden krok i podsuniemy im znakomity sposób na to, żeby się mnie pozbyć: Szakala.

– Zrobię, co będę mógł. Czy Kaktus dzwonił?

– Tak. Ma się jeszcze odezwać, a potem tu przyjedzie. Później wszystko ci wyjaśnię.

– Powinienem był ci wcześniej powiedzieć: on i doktor są przyjaciółmi.

– Wiem, Iwan mi o tym wspomniał… Aleks, chcę ci przekazać kilka rzeczy: notatniki Swayne'a, jego portfel i jeszcze parę innych drobiazgów. Zapakuję to wszystko i poproszę któregoś z chłopców Kaktusa, żeby ci podrzucił. Zostawi paczkę wartownikowi. Weź to pod lupę i zobacz, co się da wyciągnąć.

– Chłopcy Kaktusa? Mógłbym wiedzieć, co ty właściwie wyrabiasz?

– Zdejmuję ci jeden kłopot z głowy. Neutralizuję to miejsce. Nikt nie będzie mógł tu wejść, ale zobaczymy, kto będzie próbował.

– To może się okazać interesujące. Aha, około siódmej rano przyjdą ludzie do psów, więc dobrze by było, żebyś ich od razu nie zastrzelił.

– Przypomniałeś mi o czymś. Przybierz swój najbardziej oficjalny ton i zadzwoń do strażników z innych zmian. Powiedz im, że ich usługi nie są już potrzebne, ale każdy otrzyma pocztą miesięczne wynagrodzenie.

– A kto je wypłaci, jeśli wolno zapytać? Nie zapominaj, że CIA jest cały czas poza rozgrywką, a ja nie dysponuję nieograniczonymi zapasami pieniędzy.

– Aleja tak. Zadzwonię do swojego banku w Maine i każę przesłać faksem polecenie wypłaty. Powiedz swojemu przyjacielowi Cassetowi, żeby odebrał je z samego rana.

– Czy to nie zabawne? – mruknął z namysłem Conklin. – Zupełnie zapomniałem o twoich pieniądzach. Właściwie to w ogóle zapomniałem o ich istnieniu.

– Nic dziwnego – odparł Bourne tonem, w którym można było się doszukać nawet czegoś w rodzaju lekkiego rozbawienia. – Ta część twojego umysłu, która należy do sztywnego biurokraty, wyobraża sobie zapewne, jak u Marie zjawia się jakiś ponury urzędnik i mówi: "Szanowna pani Webb, Bourne, czy jak się pani nazywa. Chciałem pani przypomnieć o tym, że pracując dla rządu Kanady, zdefraudowała pani pięć milionów dolarów, które

należały do mnie".

– Ona tylko wykorzystała swoją inteligencję, Davidzie… Jason. Zapracowałeś na te pieniądze.

– Na twoim miejscu nie zagłębiałbym się w ten temat, Aleks. Ona zażądała dwukrotnie wyższej sumy.

– I miała rację. Właśnie dlatego wszyscy siedzą z gębami na kłódkę… Co będziesz teraz robił?

– Poczekam na telefon od Kaktusa, a potem sam zadzwonię.

– Do kogo?

– Do żony.

Marie siedziała na balkonie willi w Pensjonacie Spokoju i spoglądała na oświetlone blaskiem księżyca wody Morza Karaibskiego, usiłując za wszelką cenę nie oszaleć ze strachu. Było to na pewno dziwne, może głupie, a nawet niebezpieczne, ale ten strach nie miał nic wspólnego z obawą o życie lub zdrowie. Zarówno w Europie, jak i na Dalekim Wschodzie miała już do czynienia z maszyną do zabijania, jaką był Jason Bourne, i wiedziała, że ten zupełnie obcy człowiek nie ma sobie równych w tym rzemiośle. Nie chodziło jej o Bourne'a, tylko o Davida i o to, co się z nim dzieje pod wpływem brutalnej świadomości mordercy. Musi to powstrzymać! Uciekną gdzieś daleko, z dala od wszystkich znajdą bezpieczne schronienie i zaczną nowe życie, którego Carlos nigdy nie zdoła zakłócić. Mają przecież wystarczająco dużo pieniędzy, więc dlaczego nie mogliby tego zrobić? Przecież setki mężczyzn, kobiet i dzieci, których życie z takich czy innych względów było poważnie zagrożone, oddawało się w opiekę swoim rządom, a jeśli jakikolwiek rząd na świecie miał powód i obowiązek zająć się jednym ze swoich obywateli, to był to rząd Stanów Zjednoczonych, tym obywatelem zaś David Webb…! Roją mi się mrzonki, pomyślała Marie, wstając z fotela i podchodząc do balustrady. David nigdy nie zgodzi się na takie rozwiązanie. Tam, gdzie w grę wchodził Szakal, David Webb ustępował natychmiast miejsca Jasonowi Bourne'owi, a Bourne dążąc do celu, gotów był nawet zniszczyć udzielające mu gościny ciało. Dobry Boże, co się z nami stanie?

Zadzwonił telefon. Marie znieruchomiała na ułamek sekundy, po czym popędziła do sypialni i chwyciła słuchawkę.

– Tak?

– Cześć, siostrzyczko, tu Johnny.

– Och…

– Co oznacza, że nie miałaś żadnych informacji od Davida.

– Nie. Boję się, że zaczynam już chodzić na uszach, braciszku.

– Wiesz przecież, że odezwie się, jak tylko będzie mógł.

– Chyba nie dzwonisz po to, żeby mi o tym powiedzieć?

– Nie. Chciałem się tylko zameldować. Utknąłem na dużej wyspie i wygląda na to, że jeszcze trochę będę tu musiał posiedzieć. Jestem w siedzibie

gubernatora, czekam, żeby mi osobiście podziękował za pomoc okazaną Foreign Office. Henry dotrzymuje mi towarzystwa.

– Nie rozumiem ani słowa z tego, co mówisz…

– Oczywiście, wybacz mi. Henry Sykes to zastępca gubernatora, który poprosił mnie, żebym zajął się pewnym starym Francuzem, bohaterem wojennym. Nawiasem mówiąc, staruszek mieszka prawie obok ciebie. Kiedy gubernator chce ci osobiście podziękować, twoim psim obowiązkiem jest siedzieć i czekać. Jak wysiądą telefony, będziemy potrzebować ich pomocy.

– W dalszym ciągu nic nie rozumiem, Johnny.

– Od Basse- Terre nadciąga sztorm. Powinien do nas dotrzeć najdalej za kilka godzin.

– Od kogo?

– Nie od kogo, tylko skąd, ale ja i tak chyba zdążę wrócić. Powiedz pokojówce, żeby przygotowała dla mnie łóżko.

– Johnny, naprawdę nie musisz się do nas przenosić. Dobry Boże, przecież wszędzie dookoła są ludzie z bronią i licho wie co jeszcze.

– Są tam, bo mają być. Na razie do zobaczenia. I uściskaj ode mnie dzieciaki.

– Już śpią – powiedziała Marie, ale połączenie zostało przerwane. Odłożyła słuchawkę i spojrzała w zamyśleniu na telefon. – Jak mało o tobie wiem, braciszku… – wyszeptała. – Nasz ukochany, niesforny braciszku… O wiele mniej niż mój mąż. Niech was obu…

Przerwał jej dzwonek. Złapała słuchawkę i przycisnęła ją do ucha.

– Halo?

– To ja.

– Bogu dzięki!

– Chwilowo go tu nie ma, ale wszystko w porządku. Nic mi nie jest. Posuwamy się naprzód.

– Nie musisz tego robić! Nie musimy tego robić!

– Owszem, musimy – odparł Jason Bourne. – Pamiętaj tylko, że cię kocham, że on cię kocha…

– Przestań! Znowu zaczyna się to samo!

– Wybacz mi, przepraszam.

– Jesteś Davidem!

– Oczywiście, że nim jestem. Tylko żartowałem.

– Wcale nie żartowałeś!

– Rozmawiałem z Aleksem i trochę się posprzeczaliśmy, to wszystko.

– Właśnie że nie wszystko! Chcę, żebyś tu przyjechał! Natychmiast! – Nie mogę dłużej rozmawiać. Kocham cię.

W słuchawce zapadła głucha cisza, a Marie St. Jacques Webb, głośno szlochając, osunęła się bezsilnie na łóżko.

Aleksander Conklin uderzał w klawisze komputera, wpatrując się zaczerwienionymi oczami w rozłożone notatniki, które Bourne przysłał mu z posiadłości generała Normana Swayne'a. Panującą w pokoju ciszę przerwały w pewnej chwili dwa ostre sygnały; maszyna dawała znać, że natrafiła na dwukrotny zapis. Conklin wywołał go na monitor: "R.G." Co to mogło znaczyć? Cofnął się o kilka stron, ale nic nie znalazł, więc podjął na nowo pisanie, stukając w klawisze niczym oszalały automat. Trzy piśnięcia. Jeszcze bardziej zwiększył tempo. Cztery piśnięcia… Pięć… Sześć… Stop. Z powrotem. "R.G. R.G. R.G." Co to jest, do jasnej cholery?

Porównał dane z zapisem treści dwóch pozostałych notatników. Na ekranie monitora pojawiły się zielone cyfry: 617- 202- 0011. Numer telefonu. Conklin podniósł słuchawkę aparatu łączącego go bezpośrednio z Langley, wystukał numer dyżurnego technika w sekcji telefonicznej i polecił mu go zlokalizować.

– Jest zastrzeżony, sir. To jeden z trzech numerów prywatnej rezydencji w Bostonie.

– Nazwisko?

– Gates, Randolph. Rezydencja znajduje się…

– Dziękuję, to mi wystarczy.

Aleks wiedział, że już uzyskał najważniejszą wiadomość. Randolph Gates, uczony, obrońca uprzywilejowanych, adwokat największych spośród wielkich i najpotężniejszych spośród potężnych. Wydawało się ze wszech miar słuszne, że to akurat on jest w jakiś sposób powiązany ze zgromadzonymi na kontach w europejskich bankach setkami milionów dolarów… Zaraz, chwileczkę! Wręcz przeciwnie, wszystko było nie tak! Przecież to szaleństwo, żeby prawnik i uczony o takiej pozycji miał cokolwiek wspólnego z tajną, całkowicie nielegalną organizacją w rodzaju "Meduzy". To nie miało najmniejszego sensu! Gates cieszył się nienaganną opinią nawet wśród swoich najbardziej zaciekłych wrogów. Był zrzędą i pedantem, wykorzystującym swą ogromną wiedzę i dokładność dla wygrywania częstokroć dość wątpliwych spraw, ale nikt nigdy nie śmiał zakwestionować jego nieskalanego wizerunku. Głoszone przez niego opinie wywoływały tak ogromny sprzeciw wśród bardziej liberalnie nastawionych prawników, że ci z pewnością już dawno wykorzystaliby każdą najmniejszą choćby okazję zdyskredytowania swego przeciwnika.