Prefontaine oparł łokcie na stole i pochylił się do przodu, zdumiony opowieścią starego Francuza.
– A kto to właściwie jest ten Bourne? – zapytał.
– To mój mąż, David Webb – odparła Marie.
– O, mój Boże… – wyszeptał sędzia. – Czy mogę prosić o drinka?
– Ronald! – zawołał John St. Jacques.
– Tak, szefie? – odkrzyknął strażnik, który godzinę temu w willi numer dwadzieścia trzymał go w swoich silnych rękach.
– Przynieś nam whisky i brandy. Wszystko powinno być w barze.
– Już idę, proszę pana.
Pomarańczowe słońce, wiszące tuż nad wschodnim widnokręgiem, nagle zapłonęło intensywną czerwienią, rozpraszając resztki unoszącej się jeszcze nad wodą porannej mgły. Ciszę, jaka zapadła przy stole, przerwały spokojne słowa starego Francuza.
– Nie przywykłem do takiej obsługi – powiedział, spoglądając z balkonu na jaśniejące coraz bardziej fale Morza Karaibskiego. – Kiedy ktoś czegoś chce, zawsze wydaje mi się, że to ja powinienem zareagować.
– Teraz już tak nie będzie… Jean Pierre – odparła cicho Marie.
– Chyba mógłbym się przyzwyczaić do tego nazwiska…
– Dlaczego nie tutaj?
– Qu'est- ce que vous dites, madame?
– Zastanów się nad tym. Paryż może się okazać dla ciebie równie niebezpieczny jak Boston dla naszego sędziego.
Wzmiankowany sędzia przeżywał tymczasem chwile uniesienia, obserwując, jak na stole pojawiają się kolejne butelki, a wreszcie naczynie z kostkami lodu. Bez wahania wyciągnął rękę i nalał sobie niemal pełną szklankę.
– Muszę wam zadać kilka pytań – oświadczył zdecydowanym tonem. – Mogą?
– Oczywiście – skinęła głową Marie. – Nie jestem pewna, czy będę chciała lub mogła na nie odpowiedzieć, ale proszę próbować.
– Strzały i farba na ścianie… Mój "kuzyn" twierdzi, że otrzymał takie polecenia.
– Bo tak było, mon ami.
– Po co?
– Strzały to był dodatkowy element zwracający uwagę na to, co się stało.
– Jeszcze raz: po co?
– Nauczyłem się tego w Ruchu Oporu. Oczywiście nie byłem żadnym bohaterem, ale miałem swój niewielki udział. W Resistance nazywało się to zaakcentowaniem, a chodziło o to, żeby jasno dać do zrozumienia, kto prze prowadził akcję.
– Dlaczego zastosowałeś to tutaj?
– Pielęgniarka nie żyje, więc nie ma nikogo, kto poinformowałby Szakala o tym, że jego rozkazy zostały wykonane.
– Niezrozumiała galijska logika.
– Niepodważalne francuskie poczucie zdrowego rozsądku.
– Dlaczego?
– Carlos zjawi się tu jutro w południe.
– Boże!
Wewnątrz willi zadzwonił telefon. John St. Jacques zerwał się z miejsca, ale jego siostra była szybsza; pobiegła do salonu i chwyciła słuchawkę.
– David?
– Tu Aleks – odezwał się zadyszany głos. – Boże, próbuję się z wami połączyć od trzech godzin! Nic wam nie jest?
– Żyjemy, choć mieliśmy już być martwi.
– Starcy! Starcy z Paryża! Czy Johnny…
– Tak, jest tutaj, ale oni są po naszej stronie!
– Kto?
– Ci starcy.
– Pleciesz bzdury!
– Wcale nie! Opanowaliśmy sytuację. Co z Davidem?
– Nie wiem. Linia telefoniczna została przecięta. Wszystko się pochrzaniło! Zawiadomiłem policję, żeby tam pojechali…
– Pieprz policję, Aleks! – krzyknęła Marie. – Ściągnij wojsko, komandosów, zaalarmuj tę cholerną CIA! Chyba coś nam się od nich należy!
– Jason by na to nie pozwolił. Nie mogę wejść mu w drogę.
– No to posłuchaj: jutro w południe będzie tutaj sam Szakal!
– Jezus, Maria! Muszę go wsadzić w jakiś samolot!
– Zrób coś!
– Nic nie rozumiesz, Marie. Stara "Meduza" odżyła…
– Powiedz mojemu mężowi, że "Meduza" to historia, a Szakal to teraźniejszość, i że przylatuje tu jutro w południe!
– David też tam będzie, wiesz o tym.
– Tak, wiem… Bo teraz jest Jasonem Bourne'em.
Braciszku, to nie jest trzynaście lat temu, a ty jesteś o trzynaście lat starszy. Nie tylko do niczego się nie przydasz, ale nawet będziesz nam przeszkadzał, jeśli zaraz nie odpoczniesz. Najlepiej pośpij sobie. Zgaś światło i kimnij się trochę na tej ogromniastej kanapie w salonie. Ja popilnuję telefonów, choć i tak pewno nikt nie będzie dzwonił o czwartej nad ranem.
Głos Kaktusa ucichł, kiedy Jason wszedł do pogrążonego w ciemności salonu, czując, jak powieki osuwają mu się na oczy niczym ołowiane pokrywy. Opadłszy na kanapę, z wysiłkiem wciągnął na nią nogi, położył je na poduszkach i wpatrzył się w sufit. Wypoczynek to także broń; od niego zależą losy bitew… Philippe d'Anjou, "Meduza". Zamknął oczy i pogrążył się we śnie.
Przeraźliwy, ogłuszający ryk syreny tłukł się po ogromnym domu niczym dźwiękowe tornado. Bourne skoczył raptownie na nogi, przez chwilę nie wiedząc, gdzie jest… ani kim jest.
– Kaktus! – ryknął, wypadając do holu. – Kaktus! – wrzasnął ponownie, usiłując przekrzyczeć pulsujące wycie syreny. – Gdzie jesteś?
Żadnej odpowiedzi. Podbiegł do drzwi gabinetu i chwycił za klamkę; były zamknięte! Cofnąwszy się o krok, uderzył w nie ramieniem raz, drugi, trzeci, wkładając w to wszystkie siły. Drzwi wygięły się, a kiedy Jason kopnął w nie z rozmachem, ustąpiły. To, co ujrzał we wnętrzu gabinetu, sprawiło, że stanowiąca wytwór "Meduzy" maszyna do zabijania, którą w gruncie rzeczy był, zamarła na chwilę w bezruchu, miotając z oczu wściekłe błyski. Kaktus siedział w tym samym fotelu, który jeszcze niedawno zajmował zamordowany generał, jego barki i głowa spoczywały na blacie biurka. Krew utworzyła przy zwłokach dużą kałużę… Nie, nie przy zwłokach! Prawa ręka poruszyła się nieznacznie. Kaktus żył!
Bourne doskoczył do biurka i delikatnie uniósł głowę starego Murzyna. Przeraźliwy dźwięk syreny uniemożliwiał jakiekolwiek porozumienie. Kaktus otworzył oczy, po czym z wysiłkiem przesunął rękę po powierzchni biurka, uderzając w nią lekko zagiętym palcem.
– O co chodzi? – wrzasnął Jason. Ręka sunęła dalej, w stronę krawędzi, a palec uderzał coraz szybciej. – Niżej? Pod spodem? – Kaktus ledwo dostrzegalnie skinął głową. – Pod biurkiem! – wykrzyknął Bourne, zaczynając wreszcie rozumieć. Uklęknął przy biurku i sięgnął pod środkową szufladę…
Jest! Znalazł przycisk. Ostrożnie odsunął fotel nieco w lewo i skoncentrował uwagę na guziku. Poniżej, na kawałku plastikowej taśmy, widniały dwa słowa: "Wył. alarmu".
Jason nacisnął guzik i w tej samej chwili przeraźliwe wycie ucichło. Nagła cisza zdawała się równie ogłuszająca i trudna do zniesienia, jak wcześniej syrena.
– Gdzie dostałeś? – zapytał Bourne. – Jak dawno temu? Mów szeptem, jak najmniej wysiłku, rozumiesz?
– Przesadzasz, braciszku – wyszeptał Kaktus z bolesnym grymasem na twarzy. – Byłem taksiarzem w Waszyngtonie… To nic groźnego, chłopcze. Góra, po lewej stronie…
– Zaraz wezwę lekarza… Naszego wspólnego przyjaciela, Iwana… Ale tymczasem możesz mi powiedzieć, co się stało, a ja położę cię na podłodze i rzucę okiem na ranę.
Jason ostrożnie przeniósł starego mężczyznę z fotela na dywan leżący przed jednym z wysokich okien. Rozdarł mu koszulę; kula przeszła na wylot przez lewe ramię. Szybkimi, gwałtownymi ruchami podarł koszulę na pasy i założył prymitywny opatrunek.
– To niewiele, ale na razie musi wystarczyć – oznajmił. – Mów.
– On tam jest, braciszku! – wyszeptał Kaktus, leżąc na wznak na dywanie. – Ma olbrzymie magnum z tłumikiem. Kropnął mnie przez okno, a potem stłukł szybę i wlazł tu… On… On…
– Spokojnie! Nic już nie mów, to nieważne…
– Kiedy muszę. Chłopcy tam, na zewnątrz, nie mają żadnego sprzętu. Wytłucze ich jak kaczki. Udawałem trupa, a on się śpieszył, i to jak… Widzisz? – Jason spojrzał w kierunku wskazanym wzrokiem przez Kaktusa. Na podłodze leżało kilkanaście książek zrzuconych z jednej z półek regału. – Po leciał od razu tam i szukał czegoś rozpaczliwie, a potem ruszył do drzwi z tą swoją armatą gotową do strzału… Pomyślałem sobie, że idzie do ciebie, bo pewnie widział przez okno, jak wchodziłeś do tamtego pokoju, więc wierciłem kolanem jak głupi, żeby nacisnąć ten cholerny guzik i jakoś faceta zatrzymać…