– Jasne.
– Znamy już ich nazwiska. Nie mają nic wspólnego z Carlosem; stanowią część "Meduzy". W zeszycie jest jeszcze sporo innych ciekawostek.
– Nie jestem zainteresowany. Korzystajcie sobie z nich na zdrowie.
– Tak też zrobimy, ale po cichu. Za kilka dni ten zeszycik stanie się najbardziej poszukiwanym przedmiotem w całych Stanach.
– Cieszę się, ale mam jeszcze sporo roboty.
– Nadal nie chcesz, żeby ci pomóc?
– W żadnym wypadku. Czekałem na ten dzień od trzynastu lat. Tak jak ci powiedziałem na początku: to wyłącznie sprawa między nami.
– "W samo południe", ty cholerny idioto?
– Raczej logiczne przedłużenie skomplikowanej partii szachów. Wygra ten, kto zastawi lepszą pułapkę, a moja będzie lepsza, ponieważ wykorzystam to, co on przygotował dla mnie.
– Zbyt dobrze cię wyszkoliliśmy, panie uczony.
– Jestem wam za to niezmiernie wdzięczny.
– Udanego polowania, Delta.
– Do zobaczenia. – Bourne odłożył słuchawkę i spojrzał na dwóch starców, usiłujących bezskutecznie ukryć malującą się na ich twarzach ciekawość. – Zdał pan właśnie bardzo trudny egzamin, panie sędzio – poinformował Prefontaine'a – A cóż mogę panu powiedzieć, Jean Pierre? Moja żona, która przyznaje, że mógł ją pan zabić i nawet by pan okiem nie mrugnął, namawia mnie, żebym panu zaufał. To chyba nie ma większego sensu, nie uważacie?
– Jestem tym, kim jestem, i zrobiłem to, co zrobiłem – rzekł z godnością były sędzia. – Ale mój klient posunął się zbyt daleko. Świetlany wizerunek jego postaci musi zniknąć, i to jak najszybciej.
– Nie potrafię tak pięknie mówić, jak mój wykształcony, przyszywany krewniak – odezwał się stary Francuz – ale wiem jedno: nie można dopuścić do dalszych morderstw. Moja żona cały czas usiłowała mi to przekazać. Nie chcę być hipokrytą, bo przecież sam także zabijałem, i to nieraz, więc powiem dokładniej: chodzi mi o ten rodzaj zabijania. To nie żaden biznes, tylko zemsta szaleńca domagającego się śmierci kobiety i dwojga dzieci. Gdzie tu jest konkretny zysk? Nie, Szakal również posunął się za daleko. Jego także koniecznie trzeba powstrzymać.
– Nigdy w życiu nie słyszałem tak cholernie mrożącej krew w żyłach logiki! – krzyknął od okna John St. Jacques.
– Uważam, że znakomicie pan to ujął – powiedział były sędzia z Bostonu do byłego przestępcy z Paryża. – Tres bien.
– D'accord.
– A ja chyba postradałem zmysły, żeby wiązać się z wami – wtrącił Jason Bourne. – Ale w tej chwili chyba nie mam wyboru… Za dwadzieścia pięć dwunasta, panowie. Czas biegnie naprzód. Cokolwiek się zdarzy, nastąpi w ciągu najbliższych dwóch, pięciu, dziesięciu lub dwudziestu czterech godzin. Teraz wrócę na Montserrat, żeby urządzić na lotnisku głośną scenę: powracający mąż dowiaduje się o śmierci żony i dzieci. Zapewniam was, że nie będę miał z tym żadnych problemów. Usłyszycie mnie aż tutaj… Zażądam, żeby natychmiast przewieziono mnie na Wyspę Spokoju, a kiedy tu dotrę, na nabrzeżu będą czekały trzy sosnowe trumny ze zwłokami moich najbliższych.
– Tak właśnie powinno być. – Francuz skinął głową. – Bien.
– Nawet bardzo bien – zgodził się Bourne. – Uprę się, żeby otwarto jedną z nich, po czym wrzasnę albo zemdleję lub zrobię obie te rzeczy naraz, tak żeby ci, którzy będą się przyglądać, długo tego nie zapomnieli. St. Jacques będzie się starał mnie uspokoić – Johnny, masz być ostry i przekonujący – a wreszcie odprowadzi mnie do ostatniej willi, tej najbliżej schodów na plażę. Potem nie pozostanie mi już nic innego, jak tylko czekać.
– Na tego Szakala? – zapytał bostończyk. – A on będzie wiedział, gdzie pan jest?
– Oczywiście. Masa ludzi, w tym cały personel, zobaczy, dokąd idę. Dowie się, dla niego to dziecinna zabawa.
– Chce pan na niego czekać, monsieur? Uważa pan, że monseigneur da się wciągnąć w taką pułapkę? Ridicule!
– Skądże znowu – odparł spokojnie Jason. – Przede wszystkim wcale mnie tam nie będzie, a kiedy on się o tym przekona, będzie już za późno.
– Jak chcesz to zrobić, na Boga? – wykrzyknął St. Jacques.
– Wykorzystując to, że jestem lepszy od niego – odparł Jason Bourne. – Zawsze byłem lepszy.
Wszystko odbyło się zgodnie ze scenariuszem. Obsługa lotniska Blackburna na Montserrat długo nie mogła dojść do siebie po zniewagach, jakimi obrzucił ją wysoki, wrzeszczący histerycznie Amerykanin. Oskarżał wszystkich o to, że dopuścili, by jego żona i dzieci zostali zamordowani przez terrorystów, twierdził nawet, że pozostawali w zmowie z zabójcami jego bliskich. Tubylcy, którym naubliżał od cholernych czarnuchów, byli nie tylko wściekli, ale także czuli się dotknięci. Nie dawali poznać po sobie wściekłości, ponieważ rozumieli jego ból, lecz pełni urazy nie potrafili pojąć, dlaczego właśnie ich usiłuje obarczyć winą, używając w dodatku słów, jakich jeszcze nigdy od niego nie słyszeli. Czyżby ten dobry mon, zamożny brat powszechnie lubianego Johnny'ego St. Jay, ten przyjaciel, który zainwestował tak wiele pieniędzy w Wyspę Spokoju, wcale nie był przyjacielem, tylko białym śmieciem obwiniającym ich za nie popełnione czyny tylko dlatego, że mieli ciemną skórę? Zagadkowa sprawa, mon. Stanowiła część szaleństwa przyniesionego przez spadający z gór Jamajki wiatr, który rzucił na ich wyspy jakieś straszne przekleństwo. Obserwujcie go, bracia. Obserwujcie każdy jego ruch. Może ten człowiek jest również jak burza, co prawda nie zrodzona nad oceanem, lecz równie groźna w skutkach? Nie spuszczajcie go z oka. Jego gniew jest niebezpieczny.
I był obserwowany. Przez wielu ludzi. Urzędujący w siedzibie gubernatora nerwowy Henry Sykes dotrzymał słowa. Oficjalne śledztwo, nad którym objął pieczę, było dyskretne, drobiazgowe… a w rzeczywistości nawet się nie rozpoczęło.
Na nabrzeżu w Pensjonacie Spokoju Amerykanin zachowywał się jeszcze gorzej; posunął się do tego, że uderzył swego szwagra, aż wreszcie Saint Jay zdołał go jakoś uspokoić i odprowadził do najbliższej willi. Służba przyniosła tam natychmiast jedzenie i picie, a kilku osobom pozwolono osobiście złożyć kondolencje, w tym także wystrojonemu w paradny mundur zastępcy gubernatora. Zaszczytu tego dostąpił także pewien stary człowiek, znający okrucieństwo śmierci jeszcze z czasów wojny, który nalegał, by pozwolono mu porozmawiać ze zrozpaczonym ojcem i mężem; towarzyszyła mu kobieta w stroju pielęgniarki, jej twarz zasłaniał czarny, żałobny welon. Później przybyli również dwaj mieszkający w pensjonacie Kanadyjczycy, dobrzy przyjaciele właściciela; obaj poznali nieszczęśliwego Amerykanina przed siedmiu laty podczas szampańskiego przyjęcia wydanego z okazji otwarcia pensjonatu. Pragnęli złożyć wyrazy ubolewania i zaproponować wszelką pomoc, jakiej tylko mogliby udzielić. John St. Jacques zgodził się, proponując jednak, żeby wizyta nie trwała zbyt długo.
Człowiek, na którego spadło tak wielkie nieszczęście, siedział w kącie pogrążonego w niemal całkowitej ciemności pokoju. Zasłony w oknach były szczelnie zaciągnięte.
– To takie okropne, takie bezsensowne! – powiedział gość z Toronto do siedzącej nieruchomo w fotelu postaci. – Mam nadzieję, że jesteś wierzący, Davidzie, bo ja jestem. Wiara bardzo pomaga w takich chwilach. Twoi najbliżsi są teraz w ramionach Boga.
– Dziękuję ci.
Nagły podmuch wiatru poruszył zasłonami; przez szczelinę wpadł do pokoju promień słońca. To wystarczyło.
– Chwileczkę! – odezwał się drugi Kanadyjczyk. – Przecież… Boże, przecież to nie jest David! Dave ma…
– Bądźcie cicho! – syknął St. Jacques, stając w drzwiach pokoju.
– Johnny, przesiedziałem z Dave'em w łodzi niejedną godzinę i wiem, jak on wygląda!
– Zamknij się! – powtórzył ostrzej właściciel Pensjonatu Spokoju.
– O, mój Boże… – westchnął głęboko zastępca gubernatora.
St. Jacques wszedł między dwóch Kanadyjczyków a mężczyznę siedzącego w fotelu.
– Posłuchajcie mnie – powiedział. – Wolałbym, żebyście się tutaj nie znaleźli, ale teraz już nic nie możemy na to poradzić. Pomyślałem, że dobrze by było mieć jeszcze dwóch ludzi, którzy wszystko potwierdzą… I właśnie to zrobicie. Rozmawialiście z Davidem Webbem, pocieszaliście pogrążonego w rozpaczy Davida Webba – rozumiecie?
– Nic nie rozumiem! – zaprotestował ten z mężczyzn, który mówił o uldze, jaką przynosi wiara. – Kim, do diabła, jest ten człowiek?
– Zastępcą gubernatora – wyjaśnił St. Jacques. – Mówię wam to, żebyście zrozumieli, co…
– Masz na myśli tego palanta w galowym mundurze, który zjawił się w towarzystwie plutonu czarnych żołnierzy? – przerwał mu człowiek, który znał Davida ze wspólnych wypraw wędkarskich.