– Nie widzę związku, mon… sir.
– Ani ja. – Jason wyprostował się ostrożnie. – Musisz mi pomóc, Izmaelu. Zrobisz to?
– Tylko wtedy, jeśli pozwoli mi pana brat.
– Na pewno ci pozwoli. On naprawdę jest moim bratem.
– Musi mi to sam powiedzieć, sir.
– Bardzo dobrze. Nie ufasz mi.
– Nie ufam, sir – odparł Izmael. Przyklęknął i zaczął zbierać na tacę naczynia, oddzielając całe od potłuczonych. – A czy pan uwierzyłby staremu, silnemu człowiekowi, który napadł na pana na schodach i powiedział coś, co każdy mógłby powiedzieć? Możemy się bić i wtedy ten, kto wygra, będzie miał rację. Chce pan się bić?
– Nie, nie chcę się bić i lepiej nie nalegaj. Ani ja nie jestem taki stary, ani ty taki dobry, młodzieńcze. Zostaw tu tę tacę i chodź ze mną. Wytłumaczę wszystko panu St. Jacques. Nie zapominaj o tym, że on jest bratem mojej żony. No, chodź wreszcie!
– Co mam robić, sir? – zapytał kelner, wstając z klęczek i ruszając za Jasonem.
– Słuchaj uważnie – powiedział Bourne, zatrzymując się na ostatnim podeście przed parterem. – Zejdź przede mną do holu i zajmij się czymś. Możesz opróżniać popielniczki albo coś w tym rodzaju, ale cały czas miej oczy szeroko otwarte. Ja zjawię się za kilka chwil i podejdę do pana Saint Jay, który będzie rozmawiał z czterema księżmi…
– Z księżmi? – przerwał mu ze zdumieniem Izmael. – Z czterema księżmi, sir? A co oni tu robią? Znowu zdarzy się coś złego. To przez obeah!
– Chcą modlić się o to, żeby nie działy się już żadne złe rzeczy. Zależy mi na tym, żeby porozmawiać z jednym z nich na osobności. Kiedy wyjdą na zewnątrz, ten, o którego mi chodzi, prawdopodobnie odłączy się, być może po to, żeby się z kimś spotkać. Czy myślisz, że potrafiłbyś pójść za nim tak, żeby cię nie zauważył?
– A czy pan Saint Jay każe mi to zrobić?
– Powiedzmy, że spojrzy na ciebie i skinie głową.
– Wtedy to zrobię. Jestem szybszy od mangusty i znam wszystkie ścieżki na wyspie. On pójdzie jedną, ja pobiegnę drugą i będę na miejscu jeszcze przed nim… Ale skąd mam wiedzieć, który to ksiądz? Może odłączy się więcej niż jeden?
– Będę rozmawiał po kolei ze wszystkimi. Z tym, o którego mi chodzi, na końcu.
– Dobrze.
– Bystry z ciebie chłopak – zauważył Bourne. – Masz rację, przecież każdy może pójść w swoją stronę.
– Jestem bardzo bystry, mon. Mam piątą lokatę w klasie w technikum na Montserrat, ale przede mną są same dziewczyny, a one nie muszą pracować.
– To bardzo interesujące spostrzeżenie…
– Za pięć, sześć lat uzbieram dość pieniędzy, żeby studiować na uniwersytecie na Barbados!
– Może nawet wcześniej. Ruszaj już. Zejdź do holu i kręć się w pobliżu drzwi. Później, kiedy księża wyjdą, poszukam cię, ale nie będę w tym mundurze, więc możesz mnie nie poznać. Gdybym cię nie znalazł, spotkamy się po godzinie… Gdzie tu jest jakieś spokojne miejsce?
– Kaplica Spokoju, sir. Idzie się tam ścieżką przez las, wzdłuż wschodniej plaży. Tam nigdy nikogo nie ma.
– Pamiętam ją. Dobry pomysł.
– Jeszcze jedna sprawa, sir…
– Pięćdziesiąt dolarów.
– Dziękuję, sir!
Jason zaczekał półtorej minuty, po czym uchylił ostrożnie drzwi prowadzące do holu; Izmael zajął już stanowisko przy wyjściu, a John St. Jacques rozmawiał tuż koło recepcji z czterema kapłanami. Bourne obciągnął marynarkę, wyprostował się po wojskowemu i ruszył w ich kierunku.
– To dla mnie wielki zaszczyt, szanowni ojcowie – zwrócił się do duchownych, czując na sobie zdumione i zaintrygowane spojrzenie szwagra. – Przebywam dopiero od niedawna na wyspach, ale muszę przyznać, że jestem nadzwyczaj zbudowany i wdzięczny, podobnie jak nasz rząd, że zechcieliście służyć swą pomocą w uspokajaniu wzburzonych wód. W podziękowaniu za wasze starania – kontynuował z założonymi z tyłu rękami – gubernator Montserrat upoważnił pana Johna St. Jacques do przekazania wam czeku na kwotę stu funtów, z przeznaczeniem na potrzeby waszego Kościoła.
– Doprawdy nie wiem, co mam powiedzieć – odparł szczerze wzruszony wikary. – To taki hojny dar.
– Proszę mi tylko zdradzić, czyj to był pomysł – poprosił kameleon. – Wywarł na nas naprawdę ogromne wrażenie.
– Och, nie mogę przypisywać sobie cudzych zasług. – Wikary spojrzał na ubranego w sutannę młodego mężczyznę, który szedł jako czwarty w miniaturowym pochodzie. – Samuel to wymyślił. Jest bardzo troskliwym pasterzem naszej trzódki.
– Gratuluję, Samuelu. – Wzrok Bourne'a zetknął się na chwilę ze spojrzeniem mężczyzny w sutannie. – Chciałbym jednak podziękować każdemu z was osobiście. – Jason podszedł kolejno do księży, wymieniając uściski dłoni i uprzejmości. Kiedy dotarł do Samuela, ten odwrócił wzrok. – Chciałbym wiedzieć, kto podsunął ci ten pomysł – powiedział przyciszonym głosem Bourne.
– Nie rozumiem pana… – wyszeptał młody kapłan.
– Na pewno rozumiesz. Poza tym otrzymałeś przecież za to hojną zapłatę.
– Pomylił mnie pan z kimś innym. – W oczach mężczyzny pojawił się na chwilę paniczny strach.
– Ja się nie mylę i twój przyjaciel wie o tym. Znajdę cię, Samuelu, może nie dzisiaj, ale na pewno jutro lub pojutrze. – Bourne zwolnił uścisk, w którym trzymał rękę kapłana, i podniósł głos. – Ojcowie, przyjmijcie jeszcze raz serdeczne podziękowania od mojego rządu. Jesteśmy wam niezmiernie wdzięczni. Niestety, muszę już iść, bo czeka mnie kilka ważnych telefonów… W pańskim gabinecie, St. Jacques?
– Tak, oczywiście… generale.
Zamknąwszy za sobą drzwi Jason wyszarpnął zza paska pistolet i błyskawicznie ściągnął mundur, po czym zaczął grzebać w stosie ubrań kupionych przez Johna. Wybrał sięgające do kolan szare bermudy, czerwono- białą pasiastą marynarkę i słomkowy kapelusz o szerokim rondzie. Zdjąwszy skarpetki i buty, włożył odkryte sandały, lecz zaledwie po kilku krokach zaklął, zrzucił je i ponownie wzuł buty na grubej, gumowej podeszwie. Następnie przyjrzał się uważnie zgromadzonym na biurku aparatom fotograficznym; zdecydował się na dwa najlżejsze, ale zarazem najbardziej rzucające się w oczy, i powiesił je sobie na szyi. W tej chwili do pokoju wszedł John St. Jacques z miniaturowym radiotelefonem w dłoni.
– Skąd się tu wziąłeś, do diabła? Z Miami Beach?
– Z Pompano, trochę bardziej na północ. Za mało rzucam się w oczy.
– Masz rację. Znam kilka osób w holu, które mogłyby przysiąc, że jesteś zmumifikowanym konserwatystą z Key West. Proszę, oto twoje radio.
– Dzięki.
Bourne wsunął urządzenie do kieszeni na piersi.
– Dokąd teraz?
– Za Izmaelem. To ten dzieciak, któremu miałeś skinąć głową.
– Izmael? Nie kazałeś mi kiwać głową Izmaelowi, tylko w kierunku drzwi.
– Na jedno wychodzi.
Bourne wsadził pistolet za pasek pod marynarkę i wziął się za przeglądanie ekwipunku przyniesionego ze sklepu żeglarskiego. Upchnąwszy w kieszeniach zwój linki i nóż, otworzył pusty futerał po aparacie fotograficznym i umieścił tam dwie flary. Nie było to wszystko, czego potrzebował, ale powinno mu wystarczyć. Był starszy niż trzynaście lat temu, a i wtedy już nie zaliczał się do młodzieniaszków. Zdawał sobie sprawę, choć bez specjalnego entuzjazmu, że jego umysł musi teraz pracować szybciej i sprawniej niż ciało. Cholera!
– Ten Izmael to dobry chłopak – oznajmił nie bardzo wiadomo po co brat Marie. – Sprytny i silny jak rasowy byczek. W przyszłym roku chcę dać mu posadę strażnika, więcej wtedy zarobi.
– Jeśli dzisiaj da sobie radę, poślij go raczej do Harvardu albo Princeton.
– Świetny pomysł. Czy wiesz, że jego ojciec zdobył mistrzostwo wysp w zapasach? Chłopak rzeczywiście daje sobie świetnie radę, ale…
– Zejdź mi z drogi! – warknął Jason, ruszając do drzwi. – Ty też nie masz już osiemnastu lat – dodał, zatrzymując się na moment.
– Nigdy nie twierdziłem, że mam. Co cię gryzie?
– Chyba ta piaszczysta łacha, której nie zauważyłeś. Bourne wyszedł do holu, z hukiem zamykając za sobą drzwi.
– Nadwrażliwiec… – mruknął St. Jacques, powoli rozluźniając zaciśnięte pięści.
Minęły już prawie dwie godziny, a Izmaela nigdzie nie było! Powłócząc przekonująco nogą, Jason kuśtykał po całym terenie pensjonatu, unosząc co jakiś czas do oka któryś z aparatów i rozglądając się dookoła przez wizjer, ale nie mógł dostrzec ani śladu chłopaka. Dwa razy zapuścił się prowadzącą przez las ścieżką aż do wzniesionej z drewnianych bali, krytej strzechą kaplicy, w której okna wprawiono kolorowe witraże; służyła wielu wyznaniom, a została wybudowana raczej po to, żeby być, niż dlatego, że ktokolwiek miałby ochotę z niej korzystać. Jak słusznie zauważył młody kelner, prawie nikt jej nie odwiedzał, ale wzmianka o niej znajdowała się we wszystkich reklamowych folderach.