Выбрать главу

– Co takiego? Nie wierzę!

– Lepiej uwierz, bo to prawda.

– Niewiarygodne!

– Wcale nie. Właśnie tak działa Szakal. Wyszukuje wszelkie możliwe słabości i wykorzystuje je bezlitośnie. Niewielu jest ludzi, których nie można w ten sposób kupić.

St. Jacques podszedł powoli do okna, usiłując przyswoić sobie nieprawdopodobną informację.

– W takim razie wyjaśniło się od razu kilka spraw. Gubernator pochodzi ze starej ziemiańskiej rodziny, ma brata na wysokim stanowisku w Foreign Office, bliskiego współpracownika premiera. Dlaczego został wysłany akurat tutaj, a właściwie dlaczego zgodził się, żeby go tu wysłano? Wydawałoby się, że powinny go interesować co najmniej Bermudy albo Wyspy Dziewicze. Plymouth może być stacją pośrednią, ale na pewno nie docelową.

– On nie został wysłany, tylko zesłany, Johnny. Carlos prawdopodobnie dowiedział się, za co, i miał go na swojej liście od wielu lat. Spora część ludzi czyta gazety i książki tylko po to, żeby znaleźć w nich jakieś wiadomości kompromitujące różne osoby, a Szakal w tym samym celu wertuje tomy ściśle tajnych raportów, zawierających więcej niż mogłyby zdobyć CIA, KGB, MI 5, MI 6 i Interpol razem wzięte… Po moim powrocie z Blackburne przy leciało pięć lub sześć hydroplanów. Kto był na pokładzie?

– Piloci – odpowiedział St. Jacques, odwracając się od okna. – Już ci mówiłem, że nikogo nie przywieźli, bo przylecieli po tych, którzy postanowili wyjechać.

– Rzeczywiście, mówiłeś. Przyglądałeś się?

– Komu?

– Tym samolotom.

– Żartujesz sobie? Musiałbym robić dziesięć rzeczy naraz.

– A ci dwaj czarni komandosi, którym podobno tak bardzo ufasz?

– Na litość boską, oni w tym czasie sprawdzali i rozstawiali strażników!

– A więc na dobrą sprawę nie wiemy, czy ktoś nie przyleciał którymś z tych samolotów, prawda? Mógł się ześlizgnąć do wody i ukryć za pontonem, może nawet w pobliżu rafy z piaszczystą łachą.

– Człowieku, ja znam tych pilotów od lat! Żaden z nich nie poszedłby na coś takiego!

– Chcesz po prostu powiedzieć, że to nieprawdopodobne?

– I to jeszcze jak!

– Dokładnie tak samo jak gubernator Montserrat współpracujący z Szakalem.

Właściciel Pensjonatu Spokoju wpatrywał się przez chwilę w twarz swojego szwagra.

– Człowieku, w jakim świecie ty żyjesz?

– W takim, w którym wolałbym ciebie nie widzieć, ale skoro już tu jesteś, musisz stosować się do jego reguł. Do moich reguł… – Błysk! Mignięcie wąskiego, ciemnoczerwonego promienia światła z roztaczającej się za oknem ciemności. Podczerwień! Bourne rzucił się na Johnny'ego, odtrącając go od okna. – Uciekaj stąd! – ryknął, zanim obaj runęli na podłogę. Niemal w tej samej chwili rozległy się trzy suche trzaśnięcia i trzy kule ugrzęzły w ścianie nad ich głowami.

– Co jest, do…

– On tam jest i chce, żebym o tym wiedział! – wyjaśnił Bourne, przygniatając Johny'ego ramieniem do podłogi, drugą ręką sięgając do kieszeni marynarki. – Wie, kim jesteś, i dlatego chce cię zabić. Należysz do mojej rodziny, a on właśnie tego pragnie: wymordować mi rodzinę, żebym oszalał z rozpaczy.

– Boże, co teraz zrobimy…?

– Ja to zrobię, nie ty – odparł Bourne, wyciągając z kieszeni flarę. – Wyślę mu wiadomość, żeby wiedział, że żyję i będę żył, kiedy on zgnije w ziemi. Zostań tutaj!

Jason oddarł czerwony pasek, podpalił flarę i zerwawszy się z podłogi, przebiegł wzdłuż drzwi balkonowych. Kiedy wyrzucił flarę na zewnątrz, rozległy się dwa kolejne, suche trzaśnięcia i dwa następne pociski wpadły do pokoju; jeden z nich rozbił lustro w toaletce.

– To MAC- 10 z tłumikiem! – syknął Delta, nieruchomiejąc pod przeciwległą ścianą i sięgając ręką do karku, w którym nagle odezwał się piekący ból. – Muszę się stąd wydostać!

– David, przecież jesteś ranny!

– Miło, że mi o tym mówisz.

Bourne poderwał się znowu na nogi i wybiegł z pokoju, zatrzaskując za sobą drzwi. W salonie stanął twarzą w twarz z zaniepokojonym lekarzem.

– Słyszałem jakieś hałasy – powiedział doktor. – Wszystko w porządku?

– Muszę wyjść. Niech pan kładzie się na podłogę!

– Zaraz, chwileczkę! Ma pan cały bandaż we krwi, a szwy powinny…

– Na podłogę, durniu!

– Nie ma pan dwudziestu lat, panie Webb…

– Odpieprz się ode mnie! – ryknął Bourne. Ruszył biegiem do wyjścia, wypadł na zewnątrz i popędził oświetloną, betonową ścieżką w kierunku głównego budynku, niemal ogłuszony dźwiękami muzyki wydobywającymi się z zainstalowanych na drzewach głośników.

Jason pomyślał, że hałas powinien mu pomóc. Angus McLeod dotrzymał słowa: w okrągłej, przeszklonej jadalni zebrali się nie tylko wszyscy goście, ale także znaczna część personelu, a to oznaczało, że kameleon musi zmienić barwę skóry. Znał sposób myślenia Carlosa równie dobrze, jak swój własny, wiedział więc, że zabójca będzie robił dokładnie to samo, co on sam zrobiłby w podobnych okolicznościach. Wygłodniały wilk wtargnął do kryjówki swej zdezorientowanej ofiary i porwał kawał znakomitego mięsiwa; nie pozostało więc nic innego, jak zrzucić w ogóle skórę kameleona i przywdziać należącą do większego drapieżcy, na przykład tygrysa, który unicestwi Szakala jednym kłapnięciem szczęki… Dlaczego przywiązuje tak wielką wagę do symboli? Wiedział dlaczego, a świadomość ta napełniała go poczuciem pustki i tęsknotą za czymś, co minęło – nie był już Deltą, budzącym strach i przerażenie uczestnikiem "Meduzy", ani Jasonem Bourne'em z Paryża i Dalekiego Wschodu; starszy, znacznie starszy David Webb usiłował znaleźć dla siebie miejsce, próbując doszukiwać się sensu i porządku w szaleństwie i przemocy.

Nie! Odejdź ode mnie! Teraz tylko ja się liczę… Odejdź, Davidzie. Odejdź, na litość boską…!

Bourne skręcił raptownie ze ścieżki i pobiegł przez kłującą, tropikalną trawę w kierunku bocznego wejścia do budynku, lecz niemal natychmiast zwolnił, drzwi bowiem otworzyły się i pojawił się w nich jakiś człowiek; rozpoznawszy go, zaczął znowu biec. Był to jeden z niewielu pracowników zatrudnionych w pensjonacie, których znał, i jeden z jeszcze mniej licznej grupy, o których chciałby jak najprędzej zapomnieć: potwornie zarozumiały zastępca kierownika recepcji nazwiskiem Pritchard, gadatliwy, choć pracowity nudziarz, przypominający bez przerwy wszystkim o wysokiej pozycji zajmowanej na wyspach przez jego rodzinę, a szczególnie przez wuja, pełniącego funkcję wicedyrektora Urzędu Imigracyjnego. David Webb podejrzewał, że koligacje te nie pozostawały bez związku z bezproblemowym funkcjonowaniem Pensjonatu Spokoju.

– Pritchard! – zawołał Bourne, podchodząc do mężczyzny. – Masz plastry?

– Pan tutaj, sir? – zapytał ze zdumieniem ciemnoskóry urzędnik. – Powiedziano nam, że opuścił pan nas dziś po południu…

– Cholera!

– Proszę…? Mam na ustach bardzo współczujące kondolencje z powodu okropnej straty…

– Daruj je sobie, Pritchard, i trzymaj gębę na kłódkę, rozumiesz?

– Oczywiście. Nie mogłem być obecny dzisiaj rano, żeby pana serdecznie powitać, ani po południu, żeby pana pożegnać i wyrazić moje głębokie współczucie, bo pan St. Jay poprosił mnie, żebym pracował cały wieczór, a właściwie całą noc, jeśli chodzi o zupełną ścisłość, więc…

– Pritchard, nie mam czasu. Daj mi plaster i pamiętaj, żebyś nikomu, ale to nikomu nie mówił, że mnie widziałeś. Czy to jasne?

– Bez wątpienia, sir – odparł Pritchard, wręczając Jasonowi trzy różnej wielkości opakowania plastra opatrunkowego. – Tak zaufana informacja będzie u mnie najzupełniej bezpieczna, tak samo jak ta, że była tu pańska żona i dzieci… O Boże, wybacz mi! Błagam, niech mi pan wybaczy!

– Obaj ci wybaczymy, pod warunkiem że nie puścisz pary z ust.

– Są zamknięte na głucho, zapieczętowane! To dla mnie zaszczyt!

– Zabiję cię, jeśli go nie docenisz, rozumiesz?

– Słucham…?

– Tylko nie mdlej. Idź do willi i powiedz panu St. Jay, że dam mu znać, więc żeby tam został. Zapamiętałeś? Ma tam zostać. Ty zresztą też, jeśli chodzi o ścisłość.

– A może mógłbym…

– Nie ma mowy. No, ruszaj!

Gadatliwy młodzieniec popędził na przełaj przez trawnik, natomiast Bourne podbiegł do drzwi, otworzył je i wszedł do środka, a następnie wbiegł na piętro, przeskakując po dwa stopnie – jeszcze kilka lat temu byłyby trzy, nie dwa. Bez tchu w piersi wpadł do biura Johnny'ego, zamknął za sobą drzwi i skierował się prosto do szafy, w której jego szwagier trzymał zwykle zapasowe ubrania. Obaj mężczyźni byli mniej więcej tego samego wzrostu – czyli zbyt duzi, jak twierdziła Marie – i często pożyczali sobie nawzajem koszule i marynarki, kiedy przyjeżdżali do siebie w odwiedziny. Jason wybrał najmniej rzucający się w oczy strój: szare spodnie, brązową koszulę i ciemnogranatowy bawełniany sweter. Nic, co można by dostrzec z daleka w ciemności.