– Śladem prowadzącym do "Meduzy", o którym przed chwilą wspomniałem. Trzynaście lat temu Agencja nadała mu nazwisko Bourne, bo prawdziwy Bourne wtedy już dawno nie żył, i zleciła supertajną misję… Chodziło o wyeliminowanie nadzwyczaj ważnego celu…
– Miał kogoś sprzątnąć, jeśli dobrze rozumiem?
– Tak, właśnie o to chodziło. Niestety, nie wypełnił zadania, bo doznał utraty pamięci i całą operację diabli wzięli. Operację, ale nie jego.
– Boże, co za galimatias!
– Co wiesz o tym Webbie, Bournie, Simonie czy Kobrze… Jezu, ten człowiek to chodzący teatr!
– I to od dawna. Wcześniej wielokrotnie przyjmował różne nazwiska, zmieniał wygląd i tożsamość. Nauczono go tego, kiedy przygotowywał się do akcji przeciwko Szakalowi. Miał zwabić go w pułapkę i zabić.
– Szakal? – zdumiał się capo supremo z Cosa Nostra. – Tak jak w filmie?
– Nie, nie tak jak w filmie, ty idioto…
– Spokojnie, amico!
– Stul pysk. Iljicz Ramirez Sanchez, znany także jako Carlos lub Szakal, to żywy człowiek, zawodowy zabójca, poszukiwany na całym świecie już od prawie ćwierć wieku. Ma na koncie mnóstwo zamachów, a wielu podejrzewa, że to właśnie on był na trawiastym pagórku w Dallas i zastrzelił Kennedy'ego.
– Pieprzenie…
– Zapewniam pana, że nie. Według ściśle tajnych informacji, jakie przekazano do Agencji, Carlosowi udało się wreszcie odnaleźć jedynego żyjącego człowieka, który go widział i może zidentyfikować. Tym człowiekiem jest Jason Bourne, czyli, jestem o tym całkowicie przekonany, David Webb.
– Jakie to informacje? – wybuchnął Albert Armbruster. – Kto wam je przekazał?
– Ach, oczywiście… To wszystko jest takie nieoczekiwane. Dostarczył ich emerytowany agent nazwiskiem Conklin, Aleksander Conklin. On, a także psychiatra Morris Panov, są bliskimi przyjaciółmi Webba… czyli Jasona Bourne'a.
– Gdzie mieszkają? – zapytał ponuro mafioso.
– Na pewno nie udałoby się panu do nich dotrzeć, bo cały czas pozostają pod ścisłą ochroną.
– Nie prosiłem o radę, tylko zapytałem, gdzie mieszkają.
– Conklin w małym miasteczku o nazwie Vienna, w specjalnym, niedostępnym osiedlu, natomiast mieszkanie i gabinet Panova znajdują się przez całą dobę pod obserwacją.
– Chyba poda mi pan dokładne adresy?
– Oczywiście, ale zapewniam pana, że żaden z tych ludzi nie będzie chciał z panem rozmawiać.
– Wielka szkoda, bo właśnie szukamy faceta o kilku nazwiskach i nie wykluczone, że moglibyśmy mu pomóc.
– Nie nabiorą się na to.
– Warto spróbować.
– Do cholery, dlaczego? – wybuchnął ponownie Armbruster, ale natychmiast zniżył głos. – Dlaczego ten Webb, Bourne czy jak on tam się nazywa, był u Swayne'a?
– Nie potrafię wypełnić tej luki.
– Że co?
– Tak mówimy w Agencji, jeśli czegoś nie wiemy.
– Nic dziwnego, że ten kraj tonie po szyję w gównie!
– Doprawdy, trudno mi się z tym zgodzić…
– Teraz wy się zamknijcie! – przerwał im człowiek z Nowego Jorku, wyjmując z kieszeni notatnik i długopis. – Napisz mi pan tutaj adresy tego agenta i żydowskiego doktora od czubków. Szybko!
– Trochę słabo widać… – wymamrotał DeSole, starając się wykorzystać skąpy blask rzucany przez neon nieczynnej stacji benzynowej. – Proszę. Nie pamiętam dokładnie numeru mieszkania, ale nazwisko Panova będzie na liście lokatorów. Powtarzam jeszcze raz: to nic nie da. Nie będzie chciał z wami rozmawiać.
– Więc przeprosimy go grzecznie, że zawracaliśmy mu głowę.
– Tak to się chyba skończy. Mam wrażenie, że on bardzo przejmuje się sprawami swoich pacjentów.
– Do tego stopnia, że interesują go pańskie tajne połączenia telefaksowe?
– Dokładnie rzecz biorąc, linia jest jawna, tyle tylko że zdublowana.
– Pan zawsze jest cholernie dokładny…
– A pan denerwujący.
– Musimy już iść – wtrącił się Armbruster. Człowiek z Nowego Jorku schował notatnik i długopis. – Uspokój się, Steven – dodał przewodniczący Komisji Handlu, z trudem opanowując wzburzenie i kierując się z powrotem do samochodu. – Nie ma takiej rzeczy, z którą nie moglibyśmy sobie poradzić. Będziesz rozmawiał z Jimmym T. w Brukseli; spróbujcie razem wymyślić coś sensownego. Jeśli wam się nie uda, nie wpadaj w panikę; zrobimy to za was na górze.
– Oczywiście, panie Armbruster. Czy mogę o coś zapytać…? Czy mogę podjąć z mojego konta w Bernie każdą sumę, gdyby… na wypadek… sam pan rozumie…
– Naturalnie. Wystarczy, żebyś tam poleciał i własnoręcznie napisał numer konta. To twój podpis, jak zapewne pamiętasz.
– Tak, pamiętam.
– Myślę, że są tam teraz już ponad dwa miliony.
– Och, dziękuję. Dziękuję panu.
– Zapracowałeś na nie, Steven. Dobrej nocy.
Dwaj mężczyźni rozsiedli się wygodnie na tylnej kanapie limuzyny, ale napięcie między nimi nie zmalało. Kiedy oddzielony od nich szklanym przepierzeniem kierowca przekręcił kluczyk w stacyjce, Armbruster spojrzał na mafioso.
– Gdzie drugi wóz?
Włoch włączył lampkę i zerknął na zegarek.
– Stoi przy drodze niecałą milę od stacji benzynowej. Pojedzie za DeSole'em i zaczeka na odpowiedni moment.
– Wasz człowiek wie, co ma zrobić?
– Daj spokój, przecież nie jest dziewicą. Ma zamontowany w samochodzie taki reflektor, że zobaczą go chyba w Miami. Podjedzie z boku, włączy go, trochę pokręci i twój warty dwa miliony bubek przestaje cokolwiek widzieć i wypada z gry, a was kosztuje to cztery razy mniej. To twój szczęśliwy dzień, Alby.
Przewodniczący Federalnej Komisji Handlu oparł się wygodnie o miękkie poduszki i spojrzał przez przyciemnioną szybę na niewyraźne, umykające do tyłu kształty.
– Wiesz co? – powiedział cicho. – Gdyby dwadzieścia lat temu ktoś powiedział mi, że kiedyś będę siedział w tym samochodzie z kimś takim jak ty i mówił to, co mówię, wziąłbym go za wariata.
– Właśnie to mi się u was podoba. Patrzycie na nas z góry, dopóki nie okaże się, że nas potrzebujecie, a wtedy, ni z tego, ni z owego, jesteśmy wspólnikami. Jakkolwiek by na to patrzeć, Alby, uwalniamy cię od kolejnego kłopotu. Możesz spokojnie wracać do swojej wysokiej komisji i decydować, które firmy mają czyste ręce, a które nie… Nie myśląc o tym, jakie ty masz.
– Zamknij się! – ryknął Armbruster, uderzając pięścią w podłokietnik. – Ten Simon… Webb! Skąd on się wziął? Czego od nas chce?
– Może to ma coś wspólnego z tym Szakalem?
– Bez sensu. My nie mamy z nim nic wspólnego.
– Bo i po co? – Mafioso uśmiechnął się szeroko. – Macie przecież nas, no nie?
– To bardzo luźny związek i byłoby dobrze, gdybyś o tym pamiętał… Webb czy Simon, wszystko jedno, musimy go znaleźć! Wiedząc to, co już wiedział, plus to, co ja mu powiedziałem, jest dla nas cholernym zagrożeniem!
– To ważny bubek, nie?
– Ważny – potwierdził przewodniczący, ponownie spoglądając przez okno. Zacisnął kurczowo prawą dłoń, a palcami lewej bębnił nerwowo w skórzany podłokietnik.
– Chcesz się targować?
– Co takiego? – Armbruster wyprostował się i spojrzał ostro na Sycylijczyka.
– Dobrze słyszałeś, tyle tylko że ja użyłem nie tego słowa, co trzeba. Podam ci konkretną sumę, ale o żadnych targach nie ma mowy.
– Chcesz zawrzeć… kontrakt? W sprawie Simona… Webba?
– Nie – odparł mafioso, kręcąc powoli głową. – W sprawie osobnika nazwiskiem Jason Bourne. Nie uważasz, że dużo łatwiej zabić kogoś, kto już nie żyje? Ponieważ przed chwilą pozwoliliśmy ci oszczędzić półtorej bańki, nasza cena wynosi pięć.
– Pięć milionów?
– Koszty takich operacji są bardzo duże, a ryzyko jeszcze większe. Pięć milionów, Alby, z tego połowa w ciągu dwudziestu czterech godzin od zawarcia umowy.
– To szaleństwo!
– Przecież możesz odmówić. Kiedy zgłosisz się drugi raz, cena wzrośnie do siedmiu i pół, a potem już dwa razy, do piętnastu.
– Jaką mamy gwarancję, że w ogóle uda się wam go odnaleźć? Słyszałeś, co mówił DeSole. Ten facet jest poza zasięgiem, schowany pod ziemią.
– Więc trzeba go wykopać i przesadzić.
– W jaki sposób? Dwa i pół miliona to za dużo forsy, żebym miał ci uwierzyć na słowo.
Mafioso sięgnął z uśmiechem do kieszeni i wydobył z niej ten sam notatnik, który podsunął na parkingu funkcjonariuszowi CIA.
– Najlepszym źródłem informacji są starzy przyjaciele, Alby. To oni obsmarowują cię później w plotkarskich książkach. Mam dwa adresy.