Były sędzia z Bostonu w stanie Massachusetts stał wśród niewielkiej gromadki żałobników na płaskim szczycie najwyższego wzniesienia Wyspy Spokoju. Cmentarz był miejscem ostatecznego spokoju – in voce verbatim via amicus curiae, jak wyjaśnił z powagą władzom na Montserrat. Brendan Patrick Pierre Prefontaine obserwował, jak dwie wspaniałe trumny dostarczone dzięki hojności właściciela Pensjonatu Spokoju zniknęły w ziemi przy wtórze całkowicie niezrozumiałych modłów miejscowego kapłana, bez wątpienia przywykłego trzymać przy takiej okazji w zębach szyję martwego kurczęcia. "Jean Pierre Fontaine" i jego żona zaznali wreszcie ukojenia.
Brendan Prefontaine, balansujący na krawędzi alkoholizmu adwokacina z Harvard Square, znalazł cel życia. Zdumiewające było już choćby to, że cel ów nie miał nic wspólnego z podtrzymywaniem zachodzących w jego ciele przemian chemicznych. Randolph Gates, lord Randolph of Gates, Dandy Randy służący swoją wiedzą najbogatszym, okazał się w rzeczywistości kompletną szmatą, człowiekiem niosącym tchnienie śmierci. W coraz jaśniejszym umyśle Prefontaine'a zaczęły się formować zarysy planu, którego realizacji był świadkiem. Na jasność jego umysłu wpłynął przede wszystkim fakt, że niespodziewanie dla samego siebie postanowił zrezygnować z czterech małych wódek, które do niedawna wypijał codziennie zaraz po przebudzeniu. Gates dostarczył niedoszłym mordercom Webba wszystkich niezbędnych informacji. Dlaczego? Odpowiedź na to pytanie nie miała żadnego znaczenia, w przeciwieństwie do samego faktu. To nie było nic innego jak współudział w morderstwie, wielokrotnym morderstwie. Tym samym jądra Randy'ego znalazły się w imadle, a on w miarę zaciskania szczęk narzędzia wyjawi – musi wyjawić! – wszystkie informacje, jakie mogą się przydać Webbowi i tej wspaniałej, rudowłosej kobiecie, którą Prefontaine powinien był spotkać pięćdziesiąt lat temu.
Odlatywał do Bostonu z samego rana, ale przed pożegnaniem zapytał Johna St. Jacques, czy będzie mógł kiedyś przyjechać do pensjonatu, nie rezerwując wcześniej miejsca.
– Panie sędzio, mój dom jest pańskim domem – brzmiała odpowiedź.
– Kto wie, może nawet kiedyś na to zasłużę…
Albert Armbruster, przewodniczący Federalnej Komisji Handlu, wysiadł z limuzyny przed stromymi schodkami prowadzącymi do drzwi jego domu w dzielnicy Georgetown.
– Proszę skontaktować się rano z biurem – powiedział do kierowcy. -
Jak wiesz, nie czuję się najlepiej.
– Tak jest, sir. – Kierowca zatrzasnął drzwiczki. – Czy trzeba panu pomóc, sir?
– Nie, do diabła. Zabieraj się stąd!
– Tak jest, sir.
Szofer zajął miejsce za kierownicą i ruszył z ogłuszającym rykiem silnika.
Armbruster ruszył w górę po schodkach, krzywiąc się z powodu bólu w żołądku i klatce piersiowej; w pewnej chwili zaklął pod nosem, za przeszklonymi drzwiami dostrzegł bowiem sylwetkę żony.
– Cholerna jędza… – mruknął z wściekłością i sięgnął do klamki, przygotowując się do spotkania ze swoim największym wrogiem.
W ogrodzie okalającym sąsiednią posesję rozległo się przytłumione pyknięcie. Armbruster wyrzucił raptownie w górę obie ręce; dłonie macały rozpaczliwie w powietrzu, jakby usiłując określić przyczynę chaosu, który nagle zapanował w ciele. Było już jednak za późno. Przewodniczący Federalnej Komisji Handlu zachwiał się i runął do tyłu z kamiennych schodów, a po chwili jego potężne ciało znieruchomiało na chodniku w groteskowej pozie.
Bourne wciągnął drelichowe spodnie, włożył ciemną koszulę z krótkim rękawem i bawełnianą, sportową marynarkę, poupychał po kieszeniach pieniądze, broń i dokumenty – zarówno te prawdziwe, jak i fałszywe – po czym wyszedł z hotelu. Jeszcze wcześniej jednak wepchnął pod kołdrę odpowiednio ułożone poduszki i powiesił ubranie w widocznym miejscu na krześle. Minąwszy spokojnym krokiem recepcjonistę, wyszedł na ulicę, a tam popędził do najbliższej budki, wrzucił monetę i zadzwonił do Bernardine'a.
– Tu Simon – powiedział.
– Miałem nadzieję, że to pan – odparł Francuz. – Przed chwilą rozmawiałem z Aleksem, ale zakazałem mu mówić, gdzie pan jest. Nie można wygadać czegoś, o czym się nie wie. Mimo to, gdybym był na pana miejscu, zmieniłbym lokal, przynajmniej na jedną noc. Ktoś mógł pana zauważyć na lotnisku.
– A co z panem?
– Postanowiłem przyjąć rolę canarda.
– Kaczki?
– Tak, w dodatku siedzącej. Deuxieme cały czas obserwuje moje mieszkanie. Niewykluczone, że będę miał gości. Byłoby to nawet pożądane, n 'est ce pas?
– Chyba nie powiedział im pan o…
– O panu? – wpadł mu w słowo Bernardine. – Jakże mógłbym, monsieur, skoro nic o panu nie wiem? Moi pracodawcy są przekonani, że otrzymałem telefon z pogróżkami od dawnego przeciwnika, o którym wiadomo, że jest psychopatą. W rzeczywistości usunąłem go już wiele lat temu, ale nie uznałem za stosowne nikogo o tym poinformować.
– Jest pan pewien, że może mi pan opowiadać o tym przez telefon?
– Chyba już wspomniałem, że to jedyny w swoim rodzaju aparat?
– Owszem.
– Nie można założyć podsłuchu, a mimo to działa… Potrzebuje pan odpoczynku, monsieur. Bez tego nie będzie z pana żadnego pożytku. Proszę sobie poszukać jakiegoś łóżka. Niestety, jeśli o to chodzi, nie mogę panu pomóc.
– Odpoczynek również jest bronią – powiedział Jason. Prawda zawarta w tym stwierdzeniu wielokrotnie uratowała mu życie w świecie, którego nienawidził.
– Proszę?
– Nie, już nic. Prześpię się i zadzwonię do pana jutro rano.
– A więc do jutra. Bonne chance, mon ami. Dla nas obu.
Bourne wynajął pokój w tanim hoteliku przy rue Gay Lussac. Wpisawszy do książki jakieś zmyślone nazwisko, które natychmiast zapomniał, wspiął się po schodach do pokoju, rozebrał i padł jak długi na łóżko. Odpoczynek również jest bronią, pomyślał, wpatrując się w sufit, po którym przesuwały się migoczące światła paryskich ulic. Wszystko jedno, czy był to odpoczynek w położonej wysoko w górach jaskini, czy na ryżowym poletku w delcie Mekongu; zawsze był bronią znacznie bardziej groźną niż ogień pistoletów maszynowych. Tę lekcję wbił mu do głowy d'Anjou, który w podpekińskim lesie oddał życie za Jasona Bourne'a. To prawda, pomyślał Bourne, dotykając spowijającego szyję bandaża i zapadając w sen.
Budził się powoli, stopniowo przytomniejąc. W okno uderzał hałas pobliskiej ulicy. Dźwięki klaksonów rozlegały się niczym gniewne krakanie wron, zagłuszając nieregularny warkot niezliczonych silników. Kolejny, zwyczajny poranek na wąskich uliczkach Paryża. Starając się nie przechylać głowy, Jason usiadł na zbyt krótkim łóżku i spojrzał na zegarek. Zamarł na chwilę w bezruchu, zdumiony i niepewny, czy ustawił go według miejscowego czasu. Oczywiście, że tak. Było siedem po dziesiątej. Przespał jedenaście godzin, o czym świadczyło także głośne burczenie w żołądku. Fizyczne wyczerpanie ustąpiło miejsca ostremu uczuciu głodu.
Jedzenie musiało jednak zaczekać. Miał pilniejsze sprawy, przede wszystkim nawiązanie kontaktu z Bernardine'em, a następnie sprawdzenie bezpieczeństwa hotelu Pont Royal. Wstał niepewnie z łóżka, pokonując odrętwienie kończyn. Przydałby mu się gorący prysznic, a potem chwila ćwiczeń, żeby rozruszać oporne ciało; jeszcze kilka lat temu doskonale obszedłby się bez tego. Wyciągnął z kieszeni portfel, wyjął z niego wizytówkę Bernardine'a i podniósł słuchawkę stojącego przy łóżku telefonu.
– Niestety, le canard nie miał żadnych gości – powiedział weteran Deuxieme Bureau. – Nie dostrzegł również żadnych myśliwych, co chyba należy uznać za pozytywną wiadomość.
– Dopiero wtedy, kiedy znajdziemy Panova. Kiedy ja go znajdę. Sukinsyny!
– Trzeba się liczyć z takimi rzeczami. Stanowią nieodłączną część naszej pracy.
– Do cholery, nie mogę powiedzieć, że trzeba się liczyć z takimi rzeczami i zapomnieć o Mo!
– Nie wymagam tego od pana, tylko przypominam o rzeczywistości. Pańskie uczucia są bardzo ważne, ale jej nie zmienią. Przepraszam, jeśli pana uraziłem.
– To ja przepraszam, że się uniosłem. Proszę mi wierzyć, to naprawdę nie jest zwyczajny człowiek.
– Rozumiem… Jakie ma pan teraz plany? Czego pan potrzebuje?
– Jeszcze nie wiem – odparł Bourne. – Wezmę samochód z garażu i za godzinę lub dwie powinienem wiedzieć coś więcej. Będzie pan w domu czy w biurze?
– Dopóki się pan nie odezwie, w domu, przy moim specjalnym telefonie. Ze względu na okoliczności wolałbym, żeby nie dzwonił pan do biura.
– Przyznam, że to dość dziwne życzenie.