– Jeszcze nie wszystko – warknął Santos. – Kto jest twoim klientem?
– Zabiją mnie, jeśli ci powiem.
– A ja cię zabiję, jeśli mi nie powiesz – odparł człowiek Szakala, biorąc do ręki myśliwski nóż Jasona. Ostrze błysnęło w świetle lampy.
– Nie lepiej, żebyś podał mi informację, której potrzebuje mój klient, razem z jakimkolwiek nazwiskiem i numerem konta, a ja w zamian zagwarantuję ci dwa miliony franków? Mój klient żąda tylko tego, żebym był jedynym pośrednikiem. Widzisz w tym coś niewłaściwego? Przecież Kos zawsze może mi odmówić i posłać mnie do diabła… Trzy miliony.
Santos zamrugał powiekami, jakby nawet dla niego pokusa stała się zbyt silna.
– Może ubijemy interes później…
– Teraz!
– Nie! – Podwładny Carlosa dźwignął z fotela swoje ogromne ciało i zaczął się zbliżać do kanapy, trzymając w wyciągniętej dłoni lśniący nóż. – Twój klient!
– Klienci – odparł Bourne. – Grupa bardzo wpływowych ludzi ze Stanów.
– Kto, konkretnie!
– Strzegą swoich nazwisk jak tajemnic wojskowych, ale udało mi się jedno odkryć. Powinno ci wystarczyć.
– Kto to jest?
– Sam się domyśl, a przy okazji przekonasz się, jak ważne jest to, co ci chcę powiedzieć. Strzeż Kosa najlepiej, jak możesz! Upewnij się, że mówię prawdę, a jednocześnie zdobądź fortunę, która wystarczy ci do końca życia. Będziesz mógł zniknąć, podróżować, może wreszcie znajdziesz trochę czasu na książki, zamiast użerać się z tą hałastrą na dole… Jak sam powiedziałeś, żaden z nas nie jest młody. Obaj możemy na tym zarobić masę forsy. Co ci szkodzi? Przecież możemy zostać odesłani z kwitkiem, najpierw ja, a potem moi klienci… Nie ma w tym żadnej pułapki. Oni nawet nie chcą się z nim widzieć, tylko go wynająć.
– Jak mam to zrobić?
– Wymyśl sobie jakieś wysokie stanowisko i skontaktuj się z ambasadorem USA w Londynie. Nazywa się Atkinson. Powiedz mu, że otrzymałeś poufne instrukcje od Królowej Wężów i zapytaj, czy masz przystąpić do ich realizacji.
– Od Królowej Wężów? A kto to taki?
– "Meduza". Ci ludzie nazywają się "Meduza".
Mo Panov przeprosił grzecznie i wstał od stolika, po czym przecisnął się w kierunku męskiej toalety przez wypełniający bar tłum kierowców, rozglądając się rozpaczliwie w poszukiwaniu drugiego automatu telefonicznego. Nigdzie nie mógł go dostrzec! Jedyny, jaki znajdował się w pomieszczeniu, wisiał w przeszklonej budce w odległości trzech metrów od wielkookiej platynowej blondynki, której paranoja była równie głęboko zakorzeniona, jak ciemne odrosty jej włosów. Kiedy mimochodem napomknął, że powinien zadzwonić do biura i powiedzieć swoim współpracownikom, gdzie jest i co się z nim stało, spotkał się z gwałtowną reakcją.
– Pewnie, żeby zaraz tu się zwaliła cała banda gliniarzy! Całuj mnie w dupę, doktorku. Jak się mój stary dowie, gdzie jestem, rozedrze mnie na strzępy. Zna wszystkie gliny w okolicy. Na pewno mówi im, gdzie mogą sobie najtaniej podupczyć.
– Nie mam najmniejszego powodu, żeby wspominać o pani obecności. Sama pani napomknęła, że jej małżonek mógłby mieć do mnie pretensje.
– Pretensje? Po prostu obciąłby ci nos i już. Nie, wolę nie ryzykować. Na pewno wygadałbyś wszystko i zrobiłaby się chryja.
– To, co pani mówi, jest trochę bez sensu, bo…
– Dobra, to zaraz będzie z sensem. Krzyknę: "Gwałcą!", i powiem tym szoferakom, że wzięłam cię z drogi dwa dni temu, a ty groziłeś mi i kazałeś robić różne brzydkie rzeczy. Jak ci się to podoba?
– Doprawdy, szalenie. Czy mogę przynajmniej pójść do toalety? Mam wrażenie, że mogę dłużej nie wytrzymać…
– Jasne. W kiblu nie mają telefonu.
– Naprawdę…? Nie, nie kpię sobie, tylko po prostu jestem ciekaw. Przecież kierowcy nieźle zarabiają, więc chyba nie kradliby drobnych z automatu?
– Urwałeś się z choinki, doktorku? Na trasie dzieją się różne rzeczy, ktoś coś robi, ktoś inny widzi… Ludzie chcą wiedzieć, kto dzwoni i kiedy.
– Doprawdy…
–
– Jezu, pośpiesz się! Mamy tylko trochę czasu, żeby coś przełknąć. On na pewno pojedzie na siedemdziesiąt, nie dziewięćdziesiąt siedem. Nie do myśli się.
– Czego się nie domyśli? Co to jest "siedemdziesiąt" i "dziewięćdziesiąt siedem"?
– Numery dróg, na litość boską! Są różne drogi, a każda ma numer. Aleś ty tępy, doktorku! Dobra, zmykaj do klopa, a potem staniemy w jakimś motelu, gdzie weźmiesz się do roboty, a ja dam ci zaliczkę.
– Proszę?
– Uważam, że kobieta ma prawo sama o tym decydować. Czy to się nie zgadza z twoją religią?
– Broń Boże!
– To dobrze. Pośpiesz się!
Kobieta miała rację; w toalecie nie było telefonu, a przez jedyne okienko mógłby się przecisnąć co najwyżej mały kot lub dorodny szczur… Ale Panov miał pieniądze, dużo pieniędzy, a w dodatku pięć praw jazdy wystawionych w pięciu różnych stanach. W leksykonie Jasona Bourne'a rzeczy te, a szczególnie pieniądze, także były bronią. Mo z ulgą skorzystał z pisuaru, po czym stanął przy drzwiach, uchylił je ostrożnie i spojrzał w kierunku platynowej blondynki. Nagle ktoś pchnął z rozmachem drzwi; uderzyły Panova z taką siłą, że zatoczył się na ścianę.
– Przepraszam, koleś! – wrzasnął niski, mocno zbudowany mężczyzna, doskakując do psychiatry i chwytając go za ramiona. – Nic ci nie jest?
– Nic, nic… – wybełkotał Panov, trzymając się obiema rękami za twarz.
– Gdzie tam nic! Leci ci krew z nosa! Chodź, tu są ręczniki – powiedział kierowca tonem nie znoszącym sprzeciwu. Miał podwinięte rękawy, a zza lewego sterczała napoczęta paczka papierosów. – Odchyl głowę, zaraz dam ci trochę zimnej wody… Oprzyj się o ścianę. Tak już lepiej; zaraz przestanie ci lecieć. – Niski mężczyzna delikatnie przyłożył Panovowi do twarzy wilgotny ręcznik, podtrzymując jego głowę drugą ręką. – No, już prawie po wszystkim. Oddychaj tylko przez usta, głęboko, słyszysz? Trzymaj głowę do tyłu.
– Dziękuję – odparł Mo, przytrzymując ręcznik, zaskoczony, że można tak szybko powstrzymać krwotok z nosa. – Bardzo dziękuję.
– Nie dziękuj, bo to moja wina – odparł kierowca, korzystając z pisuaru. – Lepiej ci? – zapytał, zapinając rozporek.
– Tak, oczywiście. – W tej samej chwili Mo postanowił zapomnieć o radach swojej nieżyjącej matki i zrezygnować z mówienia prawdy. – Szczerze mówiąc, to nie była pańska wina, tylko moja.
– Jak to? – zdziwił się barczysty szofer, myjąc ręce.
– Stałem za tymi drzwiami, bo chowałem się przed kobietą, od której próbuję uciec. Nie wiem, czy pan to rozumie…
Osobisty lekarz Panova roześmiał się głośno i sięgnął po ręcznik.
– A kto by tego nie rozumiał, kolego? Przecież to historia ludzkości! Jak się za ciebie wezmą, to nie masz szans, leżysz i kwiczysz. Ja to sobie inaczej zorganizowałem, bo ożeniłem się z prawdziwą Europejką, kapujesz? Nie mówi prawie po angielsku, ale świetnie sobie radzi z dzieciakami, a jak ją widzę, to zawsze chce mi się figlować. Mówię ci, zupełnie co innego niż te wszystkie pieprzone księżniczki.
– To bardzo interesujące, powiedziałbym nawet, dogłębne stwierdzenie.
– Że co?
– Nieważne. W każdym razie chciałbym wyjść stąd tak, żeby ona mnie nie widziała. Mam trochę pieniędzy…
– Daruj sobie forsę, lepiej powiedz, która to?
Obaj mężczyźni podeszli do drzwi i zerknęli przez szparę.
– To ta blondynka, która co chwila patrzy tutaj i na wyjście. Strasznie się denerwuje…
– A niech mnie! – przerwał mu kierowca. – To żona Bronka! Nieźle zboczyła z trasy.
– Z trasy? Jakiego Bronka?
– Jeździ po wschodnich trasach, nie tędy. Co ona tu robi, do diabła?
– Mam wrażenie, że próbuje się z nim nie spotkać.
– Faktycznie – zgodził się nowo pozyskany znajomy Panova. – Słyszałem, że ona już daje za darmo.
– Zna ją pan?
– Jasne. Byłem u nich na paru bibkach. Chłopak robi świetne sosy.
– Muszę się stąd wydostać. Jak powiedziałem, mam trochę pieniędzy…
– To dobrze, nie musisz w kółko tego powtarzać. Pogadamy o tym później.
– Gdzie?
– W moim wozie. Czerwony w białe pasy, jak flaga. Stoi przy wejściu z prawej strony. Schowaj się za nim i poczekaj na mnie.