Выбрать главу

Pięćdziesiąt osiem minut później zatrzymał samochód na parkingu przed niepozornym, ceglanym budynkiem wchodzącym w skład rozległego kompleksu towarowego lotniska Orly. Znaczenie instytucji mieszczącej się w budynku było odwrotnie proporcjonalne do jego wyglądu: mieścił się tam bardzo ważny wydział Departamentu Imigracji, znany jako Biuro Rejestracji Przylotów, w którym potężne komputery zapisywały w swojej pamięci informacje o wszystkich osobach przybywających do Francji drogą lotniczą. Deuxieme rzadko sięgało po te dane, ci ludzie bowiem, którzy je interesowali, korzystali najczęściej z innych środków komunikacji. Mimo to Bernardine często się tu zjawiał, postępując w myśl zasady, że najciemniej jest zawsze pod latarnią, a od czasu do czasu jego teoria zyskiwała potwierdzenie w rzeczywistości. Zastanawiał się, czy tak będzie również tym razem.

Dziewiętnaście minut później znał już odpowiedź: miał rację, ale radość z tego powodu była cokolwiek przytłumiona świadomością, że wiadomość nadeszła zbyt późno. W korytarzu wisiał automat telefoniczny; Bernardine wrzucił monetę i wykręcił numer hotelu Pont Royal.

– Tak? – usłyszał zaspany głos Jasona Bourne'a.

– Przepraszam, że cię obudziłem.

– To ty, Francois?

– Tak.

– Właśnie miałem wstać. Na ulicy czeka dwóch ludzi, którzy muszą być jeszcze bardziej zmęczeni ode mnie, jeśli rzecz jasna ich nie zmienili.

– Czy to ma związek z ostatnią nocą?

– Owszem. Opowiem ci o wszystkim, jak się spotkamy. Co się stało?

– Jestem w Orly i obawiam się, że mam złe wiadomości. Wszystko wskazuje na to, że jestem skończonym idiotą. Powinienem był wziąć pod uwagę taką możliwość… Dwie godziny temu twoja żona przyleciała do Marsylii. Do Marsylii, nie do Paryża!

– I to ma być zła wiadomość? – wykrzyknął Jason. – Przecież wreszcie wiemy, gdzie ona jest! Wystarczy… O Boże, rozumiem… – Bourne umilkł na chwilę. – Może wsiąść do pociągu, wynająć samochód…

– A nawet przylecieć samolotem, posługując się takim nazwiskiem, jakie jej przyjdzie do głowy – uzupełnił Bernardine. – Mimo to mam pewien pomysł. Co prawda obawiam się, że będzie wart tyle samo, co mój zramolały mózg, ale wydaje mi się, że warto spróbować… Czy ty i ona macie jakieś specjalne, jak to się mówi?… Przezwiska? Pieszczotliwe zdrobnienia czy coś w tym rodzaju?

– Obawiam się, że chyba nie… Zaczekaj! Kilka lat temu Jamie, nasz syn, miał kłopoty z powiedzeniem "mommy" i mówił na nią "meemom". Śmialiśmy się z tego, a potem ja ją tak nazywałem przez pewien czas, dopóki się nie nauczył.

– Wiem, że twoja żona mówi płynnie po francusku. Czy czyta też gazety?

– Obowiązkowo, a szczególnie wiadomości finansowe. Podejrzewam nawet, że ogranicza się wyłącznie do nich. To jej poranny rytuał.

– Nawet podczas kryzysu?

– Szczególnie podczas kryzysu. Twierdzi, że to ją uspokaja.

– W takim razie prześlemy jej wiadomość.

Ambasador Phillip Atkinson zasiadł w swoim gabinecie w Londynie do okropnej, papierkowej pracy, jaka czekała na niego każdego ranka. Tym razem sytuacja była podwójnie przykra, a to z powodu tępego bólu głowy i kwaśnego smaku w ustach; sensacje te nie były bynajmniej objawami typowego kaca, jako że ambasador niezwykle rzadko pijał whisky, a po raz ostatni był naprawdę pijany dwadzieścia pięć lat temu. Już bardzo dawno, a ściśle rzecz biorąc jakieś trzydzieści miesięcy po upadku Sajgonu, poznał dokładnie wszystkie swoje możliwości. Kiedy w wieku dwudziestu pięciu lat powrócił z wojny otoczony może nie wyśmienitą, ale na pewno nie przynoszącą wstydu reputacją, rodzina wykupiła mu miejsce na nowojorskiej giełdzie, gdzie właśnie w ciągu trzydziestu miesięcy udało mu się stracić nieco ponad trzy miliony dolarów.

– Czy naprawdę niczego się nie nauczyłeś w Andover i Yale? – ryknął jego ojciec. – Nawet nie poznałeś nikogo z Wall Street?

– Tato, przecież wiesz, że oni wszyscy mi zazdrościli. Mój wygląd, dziewczyny, wszystko obracało się przeciwko mnie. A wyglądam dokładnie tak samo jak ty, tato. Czasem wydaje mi się, że oni próbują odegrać się na tobie za moim pośrednictwem! Dobrze wiesz, co wygadują: senior i junior, nowe imperium i inne bzdury w tym rodzaju… Pamiętasz ten artykuł w "Daily News", w którym porównali nas do Fairbanksów?

– Znam Douga od czterdziestu lat! – wrzasnął ojciec. – Ma lepiej po układane w głowie niż wielu innych!

– Ale on nie kończył Andover i Yale, tato.

– Bo nie musiał! Czekaj… Coś ty skończył na Yale?

– Historię sztuki.

– Pieprzę to! Było jeszcze coś innego.

– Literatura angielska i nauki polityczne.

– Otóż to! Możesz zapomnieć o tamtych duperelach. Nauki polityczne to twoje prawdziwe powołanie!

– Tato, ja nie byłem w tym najmocniejszy…

– Zdałeś?

– Z trudem…

– Nie z trudem, tylko z wyróżnieniem! To jest to!

W taki oto sposób Phillip Atkinson III rozpoczął dzięki swemu ojcu karierę w służbie dyplomatycznej i choć znakomity rodzic umarł kilka lat temu, do tej pory nie zapomniał jego ostatniej uwagi: "Tylko nie spieprz wszystkiego, synu. Jak ci przyjdzie ochota zalać się w trupa albo wydupczyć jakąś dziwkę, proszę bardzo, ale rób to we własnym domu albo na jakiejś pustyni, rozumiesz? Przy ludziach masz nosić tę swoją żonę na rękach… Cholera, znowu zapomniałem, jak jej na imię!"

– Dobrze, tato.

Z tego właśnie powodu Phillip Atkinson odczuwał od samego rana niemiłe sensacje. Cały miniony wieczór spędził na przyjęciu w towarzystwie jakichś mało ważnych członków rodziny królewskiej, którzy pili tak, że alkohol wylewał im się uszami, a także w towarzystwie swojej żony, która usprawiedliwiała ich, bo byli członkami rodziny królewskiej. Żeby zachować w tych warunkach równowagę psychiczną, wlał w siebie aż siedem kieliszków chablis. Były takie chwile, kiedy tęsknił do swobodnych, suto zakrapianych dni spędzanych w Sajgonie.

Nagle zadzwonił telefon i Atkinsonowi drgnęła ręka przy składaniu podpisu na jakimś całkowicie dla niego niezrozumiałym dokumencie.

– Tak?

– Panie ambasadorze, dzwoni wysoki funkcjonariusz Centralnego Komitetu Węgrów na Uchodźstwie.

– Hę? Kto to jest? Czy my ich oficjalnie uznajemy?

– Nie wiem, sir. Nie potrafię powtórzyć jego nazwiska.

– Dobrze, proszę łączyć.

– Pan ambasador? – rozległ się w słuchawce głos zabarwiony silnym cudzoziemskim akcentem. – Pan Atkinson?

– Tak, tu Atkinson. Proszę mi wybaczyć, ale nie mogę sobie skojarzyć ani pańskiego nazwiska, ani organizacji, w której imieniu pan występuje…

– Nie szkodzi. Mówię w imieniu Królowej Wężów…

– Chwileczkę! – krzyknął ambasador Stanów Zjednoczonych w Zjednoczonym Królestwie. – Proszę zaczekać dwadzieścia sekund, ale się nie rozłączać! – Atkinson włączył urządzenie szyfrujące i poczekał na charaktery styczne piśniecie w słuchawce. – W porządku, niech pan mówi.

– Otrzymałem instrukcje od Królowej Wężów. Powiedziano mi, że mam się zwrócić do pana o ich potwierdzenie.

– Potwierdzam!

– Czy w związku z tym mam rozumieć, że mogę przystąpić do ich wykonywania?

– Dobry Boże, tak! Proszę robić wszystko, co panu każą! Niech pan nie zapomni, co się stało z Teagartenem w Brukseli i Armbrusterem w Waszyngtonie! Proszę mnie chronić! Niech pan robi wszystko, co mówią!

– Dziękuję, panie ambasadorze.

Bourne najpierw zanurzył się w najgorętszej kąpieli, jaką mógł wytrzymać, potem wziął najzimniejszy prysznic, jaki był w stanie znieść, a następnie zmienił opatrunek na karku, wrócił do niewielkiego pokoju i padł na łóżko… A więc Marie udało się znaleźć prosty, a mimo to zaskakujący sposób na dotarcie do Paryża. Niech to szlag trafi! W jaki sposób ma ją teraz odszukać, żeby ją chronić? Czy ona w ogóle zdaje sobie sprawę z tego, co robi? David na pewno by wpadł w panikę i popełnił masę błędów… Boże, przecież ja jestem Davidem!

Przestań! Uspokój się!

Zadzwonił telefon. Jason chwycił gwałtownym ruchem słuchawkę.

– Tak?

– Santos chce się z tobą widzieć. Ma pokojowe zamiary.

Rozdział 24

Koła sanitarnego helikoptera zetknęły się z ziemią; w chwilę potem umilkły silniki i łopatki wirnika zaczęły zwalniać obroty, by wreszcie zupełnie znieruchomieć. Zgodnie z przepisami dopiero wtedy otworzyły się drzwi i z maszyny wyszedł ubrany w biały strój sanitariusz, a za nim Panov. Kilka metrów od śmigłowca sanitariusz przekazał doktora pod opiekę czekającego na skraju lądowiska cywila, który zaprowadził go do stojącej nie opodal limuzyny Siedzieli w niej Peter Holland, dyrektor CIA, i Aleksander Conklin, ten drugi na rozkładanym miejscu tyłem do kierunku jazdy, prawdopodobnie po to, żeby ułatwić prowadzenie rozmowy. Psychiatra usiadł obok Hollanda, po czym kilka razy odetchnął głęboko i opadł na miękkie oparcie.