Выбрать главу

– Proszę do środka, panowie – zachęcił towarzyszących mu mężczyzn dyrektor CIA.

Kiedy drzwi się zamknęły, winda natychmiast ruszyła w dół.

– Wchodziliśmy na górę, żeby teraz zjechać na dół? – zapytał z niesmakiem Conklin.

– Konieczne środki ostrożności – wyjaśnił Holland. – To jedyny sposób, żeby się tam dostać. Na parterze nie ma windy.

– Dlaczego, jeśli człowiekowi bez jednej stopy wolno o to zapytać?

– Wydaje mi się, że potrafisz odpowiedzieć na to pytanie lepiej ode mnie – odparł dyrektor. – Do piwnicy można dotrzeć jedynie dwiema windami otwieranymi specjalnym kluczem, nie zatrzymującymi się na parterze. Ta zawiezie nas tam, gdzie chcemy, druga zjeżdża do kotłowni, urządzeń klimatyzacyjnych i innych instalacji, jakie zwykle znajdują się w piwnicy. Frank dał mi klucz, ale jeśli nie odłożę go na miejsce w ściśle określonym czasie, zostanie uruchomiony alarm.

– Mam wrażenie, że niepotrzebnie komplikujecie sobie życie – zauważył Panov. – To kosztowne zabawy.

– Niekoniecznie, Mo – odparł łagodnie Conklin. – Przewody wentylacyjne i ogrzewcze znakomicie nadają się do ukrycia ładunków wybuchowych. Może o tym nie wiesz, ale w ostatnich dniach wojny, kiedy Hitler nie opuszczał już swojego bunkra, kilku rozsądniejszych ludzi z jego otoczenia próbowało wpuścić trujący gaz do klimatyzacji. To tylko niezbędne środki ostrożności.

Winda znieruchomiała i drzwi otworzyły się szeroko.

– W lewo, doktorze – podpowiedział Holland.

Korytarz lśnił nieskalaną, sterylną bielą oddającą w pełni prawdziwy charakter podziemnego kompleksu, będącego po prostu doskonale wyposażonym ośrodkiem medycznym. Służył nie tylko leczeniu kobiet i mężczyzn, ale również ich niszczeniu, łamaniu woli i pokonywaniu ich oporu po to, by dowiedzieć się od nich prawdy, nie dopuścić do zdemaskowania tajnych operacji i zapobiec tym samym śmierci wielu ludzi.

Pokój, do którego weszli, różnił się bardzo od sterylnego, rzęsiście oświetlonego korytarza. Stały w nim obszerne fotele, stoliki z filiżankami i dzbankiem z kawą, a także inne stoliki, na których starannie poukładano czasopisma, światło zaś było jasne, ale rozproszone i nie jaskrawe. Pomieszczenie urządzono z myślą o tym, żeby można w nim było wygodnie czekać na coś lub na kogoś. W drugich drzwiach, mieszczących się w przeciwległej ścianie, stanął mężczyzna w białym kitlu. Na jego twarzy malował się wyraz niepewności; podszedł do Hollanda i podał mu rękę.

– Pan dyrektor? – zapytał. – Jestem doktor Walsh z drugiego zespołu. Chyba nie muszę mówić, że nie spodziewaliśmy się pana.

– Obawiam się, że to zupełnie nadzwyczajna sytuacja, na którą nie miałem najmniejszego wpływu. Pozwoli pan, że przedstawię doktora Morrisa Panova… Chyba że pan już go zna?

– Tylko o nim słyszałem. – Walsh ponownie wyciągnął rękę. – To dla mnie przyjemność i zaszczyt, doktorze.

– Zobaczymy, co pan powie, jak skończymy. Możemy porozmawiać w cztery oczy?

– Oczywiście. Proszę do mojego gabinetu. – Dwaj mężczyźni zniknęli za wewnętrznymi drzwiami.

– Nie powinieneś z nimi pójść? – zapytał Conklin, spoglądając na Petera.

– A dlaczego nie ty?

– Do licha, przecież ty jesteś dyrektorem. Powinieneś im to zaproponować!

– Ty jesteś jego najbliższym przyjacielem.

– Nie mam tu nic do gadania.

– Ja też nie, odkąd Mo wziął sprawy w swoje ręce. Chodź, napijemy się kawy. Zawsze dostaję tutaj gęsiej skórki. – Holland nachylił się nad stolikiem i nalał dwie filiżanki. – Jaką chcesz?

– Używam dwa razy więcej mleka i cukru niż powinienem.

– Ja zawsze piję czarną – powiedział dyrektor CIA, prostując się i wyjmując z kieszeni pudełko papierosów. – Moja żona ciągle powtarza, że to mnie kiedyś zabije.

– Inni twierdzą, że raczej papierosy.

– Czemu?

– Spójrz. – Aleks wskazał wiszącą na ścianie tabliczkę z napisem: DZIĘKUJEMY ZA NIEPALENIE.

– Tyle jeszcze mam tu do gadania – oświadczył spokojnie Holland, po czym wydobył z kieszeni zapalniczkę i przypalił papierosa.

Minęło prawie dwadzieścia minut. Od czasu do czasu któryś z mężczyzn brał do ręki jakieś pismo, żeby zaraz odłożyć je z powrotem i spojrzeć na wewnętrzne drzwi. Wreszcie, dwadzieścia osiem minut po ich przybyciu, w pokoju ponownie zjawił się doktor Walsh.

– On twierdzi, panie dyrektorze, że pan o wszystkim wie i nie zgłasza żadnych zastrzeżeń.

– Mam całą masę zastrzeżeń, doktorze, ale wygląda na to, że on nic sobie z nich nie robi… Proszę mi wybaczyć: to Aleksander Conklin. Jest nie tylko jednym z nas, ale także bliskim przyjacielem Panova.

– A co pan o tym myśli, panie Conklin? – zapytał Walsh, skinąwszy Aleksowi głową.

– Jestem temu zdecydowanie przeciwny, ale Mo twierdzi, że to ma sens. Jeżeli tak jest naprawdę, ma prawo to zrobić i ja go dobrze rozumiem, ale jeśli nie ma, wyciągnę go stąd siłą, choć nie mam stopy i jestem dużo starszy od niego. A więc: czy to ma sens, doktorze? I jak duże jest ryzyko?

– Tam, gdzie w grę wchodzą narkotyki, ryzyko zawsze jest poważne i on o tym doskonale wie. Właśnie dlatego wymyślił antidotum, które podane dożylnie zwiększy dość znacznie fizyczne cierpienia, ale nieco zmniejszy potencjalne niebezpieczeństwo.

– Nieco?! – wykrzyknął Aleks.

– Staram się być uczciwy, tak jak on.

– Proszę nam przedstawić najgorszą ewentualność, doktorze – zażądał Holland.

– Jeśli coś pójdzie nie tak, jak powinno, czekają go dwa lub trzy miesiące terapii, zanim ustąpią wszystkie zmiany.

– A sens? – zapytał Conklin. – Czy to ma jakikolwiek sens?

– Owszem – odparł Walsh. – To, co przeżył, zaważyło silnie na jego psychice, co oznacza, że odbiło się też głęboko w jego podświadomości. Doktor Panov ma rację: można do niej sięgnąć i wydobyć wszystko, co zapamiętał… Po tym, co mi powiedział, postąpiłbym tak samo. Nie tylko ja, ale z pewnością każdy z nas.

– Środki ostrożności? – rzucił krótko Aleks.

– Pielęgniarka wyjdzie z gabinetu. Zostanę tylko ja, włączony magnetofon… i j eden z was albo obaj. – Lekarz odwrócił się do drzwi, ale jeszcze spojrzał na nich przez ramię. – Poproszę was, kiedy będzie trzeba – dodał, po czym zniknął za drzwiami.

Peter Holland i Conklin popatrzyli na siebie. Rozpoczął się drugi okres oczekiwania.

Ku ich zdziwieniu trwał nie dłużej niż dziesięć minut, gdyż po takim właśnie czasie do pokoju weszła pielęgniarka i poprosiła, żeby poszli za nią. Znaleźli się w czymś przypominającym labirynt sterylnie białych ścian poprzecinanych białymi segmentami drzwi, zaznaczonych jedynie szklanymi gałkami klamek. Pierwszą ludzką istotą, jaką ujrzeli pod koniec krótkiej wędrówki, był ubrany w biały kitel mężczyzna z chirurgiczną maską na twarzy, który wyszedł zza jednego z przepierzeń i obrzucił ich ostrym, oskarżycielskim spojrzeniem, jakby należeli do jakiegoś zupełnie innego świata, niezrozumiałego w sterylnym punkcie numer pięć.

Pielęgniarka otworzyła drzwi, nad którymi zapalała się i gasła czerwona lampka. Przyłożyła palec do ust, nakazując im milczenie. Holland i Conklin weszli po cichu do zaciemnionego pokoju i stanęli przed zasłoną z białego płótna, oświetloną od wewnątrz jakimś silnym źródłem światła. Po chwili usłyszeli cichy głos doktora Walsha:

– Cofa się pan w przeszłość, doktorze, nie w daleką przeszłość, tylko dzień lub dwa, odkąd zaczął pan czuć tępy, ciągły ból w ramieniu… W pańskim ramieniu, doktorze. Dlaczego oni zadawali panu ból? Był pan na farmie, za oknami widział pan pola, a oni założyli panu na oczy opaskę i zaczęli zadawać ból…

Nagle na suficie zamigotały jakieś zielonkawe odbicia i zasłona rozsunęła się, ukazując łóżko, leżącego na nim pacjenta i stojącego obok lekarza.

Walsh cofnął palec, którym nacisnął zainstalowany przy łóżku guzik i spojrzawszy na nich, wykonał delikatny, szeroki gest rękami, mający oznaczać: "Nie ma was tutaj, rozumiecie? Nikogo tutaj nie ma".

Obaj mężczyźni skinęli głowami, najpierw jakby zahipnotyzowani, a potem przerażeni widokiem wykrzywionej w grymasie bólu twarzy Panova i łez płynących z jego szeroko otwartych oczu. Dopiero w chwilę później zauważyli, że Mo jest przywiązany do łóżka szerokimi, białymi pasami; z pewnością był to jego pomysł.