– Jakieś uwagi na początek?
– Owszem. Dziewięćdziesiąt dziewięć przecinek czterdzieści cztery pro cent tego, co wysłuchaliśmy, nic nam nie daje, z wyjątkiem dowodów na to, jak dużo potrafi ten cholerny Walsh. Przeskakiwał z wątku na wątek szybciej, niż mogłem nadążyć, a przecież nie jestem takim znowu amatorem, jeśli chodzi o przesłuchania.
– Zgadzam się z tobą. – Holland skinął głową. – Walsh rzeczywiście jest dobry.
– Albo nawet jeszcze lepszy, ale to już nie nasza sprawa. Interesuje nas tylko to, co powiedział Mo… z jeszcze jednym ale. Najważniejsze jest nie to, co im ujawnił, bo i tak musimy przyjąć założenie, iż ujawnił wszystko, co mu po wiedziałem, ale to, co tam usłyszał. – Conklin umilkł na chwilą i przekartkował kilka stron. – O, na przykład: "Rodzina będzie zadowolona… Nasz super da nam swoje błogosławieństwo". W tym momencie najwyraźniej powtarza czyjeś słowa. Mo nie zna przestępczego żargonu, a jeśli nawet, to nie w takim stopniu, żeby automatycznie kojarzyć pewne fakty i słowa, ale w tym wypadku jednak nastąpiło coś takiego. Wystarczy zastąpić słowo super podobnie brzmiącym su premo – capo supremo, bynajmniej nie dobroduszny superman, z jakim mogło się kojarzyć. W takim układzie rodzina przestaje oznaczać gromadę niedołężnych ciotek, a błogosławieństwo zamienia się w nagrodę lub pochwałę.
– Mafia… – powiedział cicho Peter, wpatrując się w Conklina ostrym, przenikliwym spojrzeniem; kilka drinków, jakie wypił podczas minionych godzin, nie pozostawiło w jego organizmie najmniejszego śladu. – Nie przyszło mi to do głowy, ale instynktownie podkreśliłem ten sam fragment. Masz rację. Jest tu jeszcze parę rzeczy pasujących do tego toku myślenia. – Holland przerzucił kilka stron. – Proszę: "Nowy Jork chce wszystko zgarnąć". Albo tutaj: "Ten z Wall Street to naprawdę ktoś". – Dyrektor CIA ponownie odwrócił dwie lub trzy kartki. – Albo: "Blondaski…", i coś jeszcze, ale nie zrozumiałem.
– Nie mam tego. To znaczy, słyszałem, ale nie wiedziałem, o co chodzi.
– Bo i skąd miałby pan wiedzieć, panie Aleksieju Konsolikow? – Holland uśmiechnął się szeroko. – Pod tą warstwą ogłady i wykształcenia bije przecież rosyjskie serce. Nie masz pojęcia o tym, co niektórzy z nas musieli przejść.
– Hę?
– Jestem, przynajmniej teoretycznie, białym protestantem pochodzenia anglosaksońskiego. Blondaski to jedno z przezwisk, jakimi nas obrzucały inne mniejszości. Pomyśl tylko: Armbruster, Swayne, Atkinson, Burton, Teagarten – same blondaski. Ado tego Wall Street, gdzie większość rekinów pochodzi, albo przynajmniej pochodziła, właśnie z tego środowiska.
– "Meduza" – powiedział Aleks, kiwając głową. – "Meduza" i mafia… Jezus, Maria!
– Mamy numer telefonu! – Peter pochylił się do przodu na kanapie. – Był w notatniku, który Bourne zabrał z domu Swayne'a.
– Dzwoniłem tam, nie pamiętasz? Ciągle zgłasza się tylko automatyczna sekretarka.
– To nam wystarczy, żeby go zlokalizować.
– Po co? Ten, kto odbiera informacje, robi to też przez telefon, najprawdopodobniej z budki, jeśli ma choć odrobinę oleju w głowie. Niczego w ten sposób nie osiągniemy.
– Coś mi się wydaje, agencie, że nie macie wielkiego pojęcia o współczesnej technice, co?
– Odpowiem ci w ten sposób: kupiłem sobie magnetowid, żeby oglądać stare filmy, ale nie potrafiłem ustawić tego cholernego zegara, więc zadzwoniłem do sprzedawcy, a on na to: "Proszę przeczytać instrukcję na wewnętrznej stronie pokrywy". Próbowałem, ale za cholerę nie mogłem dojść do tego, jak się ją otwiera.
– W takim razie pozwól, że powiem ci, co możemy zrobić z automatyczną sekretarką: możemy ją uszkodzić.
– Świetny pomysł. Może jeszcze będziesz uprzejmy mi wyjaśnić, co nam to da.
– Zapomniałeś, że będziemy już wiedzieć, gdzie się znajduje.
– I co z tego?
– Ktoś przyjdzie, żeby ją naprawić.
– Aaa…
– Zgarniemy go i zapytamy, kto go przysłał.
– Wiesz, Peter, jak na amatora miewasz jednak czasem dobre pomysły. Twoje obecne wysokie stanowisko, na które w ogóle sobie nie zasłużyłeś, nie ma tu nic do rzeczy.
– Wybacz, ale nie postawię ci drinka.
Bryce Ogilvie, współwłaściciel kancelarii adwokackiej Ogilvie, Spofford, Crawford i Cohen, dyktował właśnie nadzwyczaj skomplikowaną odpowiedź dla wydziału antytrustowego Departamentu Sprawiedliwości, kiedy zadzwonił stojący na jego biurku telefon, podłączony do prywatnej, omijającej sekretariat linii. Ogilvie podniósł słuchawkę, nacisnął zielony guzik i spojrzał na sekretarkę.
– Zechce pani wybaczyć… – powiedział uprzejmie.
– Oczywiście, sir. – Dziewczyna wstała z fotela, przeszła na ukos przez obszerny gabinet i zniknęła za drzwiami.
– O co chodzi? – zapytał prawnik, zwalniając przycisk.
– Automat nie działa – odparł głos w słuchawce.
– Co się stało?
– Nie wiem. Cały czas jest przerywany sygnał.
– To najlepsze urządzenie, jakie można dostać. Może po prostu ktoś wtedy dzwonił.
– Próbuję już od dwóch godzin. Nawet najlepsza maszyna może się kiedyś zepsuć.
– Dobra, poślij kogoś, żeby sprawdził. Najlepiej któregoś z czarnuchów. – Oczywiście. Żaden biały nie odważyłby się tam pojawić.
Rozdział 25
Kilka minut po północy Bourne wysiadł z metra w Argenteuil. Podzielił dobę na części, czyniąc niezbędne przygotowania i jednocześnie szukając Marie; zajrzał do każdej kawiarni, sklepu i hotelu, odwiedził wszystkie miejsca będące fragmentami koszmaru, w jakim oboje uczestniczyli trzynaście lat temu. Kilkakrotnie wstrzymywał nagle oddech, widząc z daleka jakąś kobietę: tył głowy, mignięcie profilu, ciemnorude włosy – w przyćmionym świetle i tłoku wydawało mu się, że każda z nich może być jego żoną. Żadna nie była, ale dało mu to tyle, że zrozumiał dręczący go lęk, a dzięki temu mógł nad nim zapanować. To była najtrudniejsza do wytrzymania część dnia; resztę wypełniły zwykłe problemy i obawy.
Aleks! Gdzie on się podział, do cholery? Nie było go w Wirginii. Ze względu na różnicę czasu Bourne liczył na to, że Conklin zajmie się szczegółami, a przede wszystkim szybkim przekazaniem pieniędzy do Europy. Dzień pracy na wschodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych zaczął się o czwartej po południu czasu paryskiego, natomiast dzień pracy we Francji zakończył się o piątej lub nawet wcześniej, także czasu paryskiego! Oznaczało to, że na załatwienie formalności związanych z przelaniem na konto niejakiego pana Simona w jednym z paryskich banków sumy miliona dolarów miał zaledwie niecałą godzinę, a to z kolei oznaczało, że wspomniany pan Simon musiałby pojawić się we wspomnianym, jeszcze nie wybranym, banku. W tej sprawie dużą pomoc okazał mu Bernardine. Pomoc, dobre sobie! On to po prostu załatwił.
– Przy rue de Grenelle jest pewien bank, z którego często korzystała Deuxieme. Potrfią działać naprawdę szybko i mogą przymknąć oko na brak jednego czy dwóch podpisów, ale nie robią tego za darmo, a poza tym nie ufają nikomu mającemu powiązania z naszym dobroczynnym, socjalistycznym rządem.
– Chcesz przez to powiedzieć, że niezależnie od teleksów i faksów, jeśli nie mają pieniędzy, to ci ich po prostu nie dadzą?
– Ani sou. Nawet gdyby zadzwonił sam prezydent, kazaliby mu zgłosić się po nie do Moskwy, gdzie zresztą, ich zdaniem, sam powinien się znaleźć.
– Nie mogłem nigdzie złapać Aleksa, więc ominąłem bank w Bostonie i skontaktowałem się z naszym człowiekiem na Kajmanach, gdzie Marie ulokowała większość pieniędzy. To Kanadyjczyk, a bank również jest kanadyjski. Czeka na instrukcje.
– Zaraz do niego zadzwonię. Jesteś w Pont Royal?
– Nie. Sam się do ciebie zgłoszę.
– A gdzie jesteś?
– Można chyba powiedzieć, że latam jak przestraszony i zagubiony motyl, przenosząc się z jednego znajomego miejsca w drugie.
– Szukasz jej.
– Tak. Ale to chyba nie było pytanie, prawda?
– Wybacz mi, ale mam nadzieję, że nie uda ci się jej znaleźć.
– Dziękuję. Zadzwonię do ciebie za dwadzieścia minut.
Odwiedził jeszcze jedno zapamiętane miejsce: Trocadero i pałac de Chaillot. Kiedyś strzelano do niego na jednym z tarasów, uzbrojeni mężczyźni zbiegali po nie kończących się, kamiennych schodach, by zniknąć w rozciągających się dookoła wypielęgnowanych ogrodach. Co się wtedy właściwie stało? Dlaczego zapamiętał akurat Trocadero? Bo była tu Marie. Gdzie? W którym miejscu ogromnego kompleksu? Na tarasie! Stała na tarasie, przy posągu… Jakim posągu? Kartezjusza? Racine'a? Talleyranda? Najpierw pomyślał o Kartezjuszu. Musi znaleźć tę rzeźbę.