Tym razem jednak to nie był sen, nie znajdowałem się też pod działaniem narkotyków; wszystko działo się naprawdę, ja zaś utkwiłem we wnętrzu gigantycznego statku, nie mając najmniejszego pojęcia, gdzie jestem. Kim właściwie był Zak? Na pewno nie był żadną istota stanowiącą uosobienie zła, choć jeśli się nad tym zastanowić, to ile takich istot dałoby się znaleźć na Urth? Z pewnością alzabo, być może krwiożercze nietoperze i skorpiony, ewentualnie parę najbardziej jadowitych węży. Zaledwie kilka gatunków spośród milionów. Przypomniałem sobie, jak wyglądał, kiedy po raz pierwszy ujrzałem go w ładowni: raczej bezkształtny, poruszający się wyłącznie na czworakach, bez wyraźnie zaznaczonej głowy, porośnięty czymś, co nie przypominało ani futra, ani piór. Później, w wiwarium, miał już sierść i okrągłą głowę; przeszedłem wtedy nad tym do porządku dziennego, przypuszczając, że wcześniej po prostu zawiódł mnie wzrok.
Na Urth żyją jaszczury potrafiące upodobnić się kolorem skóry do otoczenia: są zielone, kiedy siedzą wśród liści, szare, kiedy wylegują się na kamieniach, i tak dalej. Czynią to nie po to, by zmylić czujność istot służących im za pożywienie, jak można by pomyśleć, lecz w celu uniknięcia wypatrzenia przez czujne oczy ptaków. Czy nie może być tak, myślałem, że na jakiejś odległej planecie żyje zwierzę potrafiące upodabniać się kształtem do innych żywych stworzeń? Kto wie, czy jego prawdziwy wygląd (jeśli w ogóle można o czymś takim mówić) nie jest jeszcze bardziej niezwykły niż tej czworonożnej, niemal kulistej istoty, którą po raz pierwszy ujrzałem w ładowni? Drapieżniki nie polują na istoty należące do tego samego gatunku co one; od tej reguły nie ma wyjątków. Czy istnieje lepszy sposób zagwarantowania sobie bezpieczeństwa niż upodobnić się do drapieżnika?
Zetknięcie z ludźmi oznaczało dla niezwykłego stworzenia poważne wyzwanie: musiało szybko nauczyć się naśladować inteligencję i mowę. a także odróżniać włosy na głowie od ubrania zakrywającego ciało. Całkiem możliwe, że sierść, która z bliska okazała się nie tyle sierścią, co raczej stertą dziwnego, pociętego na wąskie paski materiału, stanowiła pierwszą, niezbyt udaną próbę odtworzenia ubrania, które Zak uważał pewnie wówczas za część ciała jego prześladowców. Szybko jednak przekonał się, że jest inaczej, i gdyby wraz z innymi znajdami nie został uwolniony przez buntowników, wachtę lub dwie później ani chybi znaleźlibyśmy w wiwarium zupełnie nagiego człowieka. Był nim i teraz, zarówno pod względem wyglądu zewnętrznego, jak i umys-łowości, ale wcale się nie zdziwiłem, że przede mną umknął; ucieczka przed osobnikami należącymi do imitowanego gatunku musiała być jednym z instynktów najgłębiej zakorzenionych w jego mózgu.
Rozmyślałem o tym wszystkim wędrując korytarzem, w którym Zak tak nagle mnie opuścił. Dotarłszy do miejsca, gdzie korytarz rozdzielał się na trzy nie różniące się niczym od siebie odnogi, zawahałem się przez chwilę, ale szybko uznałem, że nie istnieją żadne racjonalne przesłanki przemawiające za wyborem którejkolkwiek z trzech dróg, wiec na chybił trafił zdecydowałem się na pierwszą z lewej.
Dość szybko stwierdziłem, że idzie mi się coraz trudniej. Przemknęło mi przez głowę, iż jestem chory, a zaraz potem, że zostałem otruty, ale wcale nie czułem się gorzej niż w pomieszczeniu, w którym ukryła mnie Gunnie. Nie odczuwałem zawrotów głowy, nie miałem kłopotów z ostrością widzenia, nie groziła mi także utrata równowagi.
Mimo to przewróciłem się, a raczej zacząłem się przewracać — nie. bynajmniej nie dlatego, że nie zdążyłem w porę wysunąć nogi albo przenieść naprzód ciężaru ciała. Po prostu nie byłem w stanie powstrzymać upadku, choć odbywał się on w iście ślimaczym tempie. Moje nogi zdawały się spętane niewidzialnymi więzami, a kiedy spróbowałem wyprostować ramiona, by zamortyzować siłę uderzenia, one także odmówiły mi posłuszeństwa.
Zawisłem w powietrzu — przez chwilę wydawało mi się, że nieruchomo, ale zaraz potem uświadomiłem sobie, że jednak spadam, co prawda niezmiernie powoli, tak że minęłyby chyba całe wieki, zanim dotarłbym do brudnobrązowej podłogi korytarza. Gdzieś w oddali rozległo się bicie dzwonu.
Trwałem tak bardzo długo, niezdolny do wykonania jakiegokolwiek ruchu, albo przynajmniej przez czas, który mnie, tam i wtedy, zdawał się ciągnąć bez końca.
Wreszcie usłyszałem kroki. Ich odgłos dobiegał zza moich pleców, lecz ja, choć bardzo się starałem, nie mogłem nawet odwrócić głowy. Czyjaś ręka sięgnęła po długi nóż tkwiący w pochwie przytroczonej do mojego paska; jedyne, co mogłem zrobić, to spróbować zacisnąć palce obejmujące rękojeść, aby uniemożliwić odebranie mi broni. Udało mi się to osiągnąć, a wtedy poczułem gwałtowne szarpnięcie i runęła na mnie ciemność.
Wydawało mi się. że spadłem z posłania wymoszczonego miękkimi szmatami. Zacząłem macać wokół siebie ręką, lecz wyczułem tylko zimną podłogę. Mimo to nie odczuwałem żadnej niewygody — przypuszczalnie dlatego, że byłem na to za lekki. Można powiedzieć, że prawie unosiłem się nad posadzką. Bił od niej tak przejmujący chłód, jakby pokrywała ją cienka warstwa wody, która w cieplejsze zimowe dni zbiera się czasem na lodzie skuwającym Gyoll.
Chciałem jak najprędzej wrócić na łoże z łachmanów. Jeśli tego nie zrobię, Gunnie nie zdoła mnie odnaleźć. Wyciągnąłem rękę w drugą stronę, lecz także bez rezultatu.
Potem rozciągnąłem umysł. Nie jestem w stanie wyjaśnić, jak tego dokonałem, ale nagle, bez żadnego wysiłku z mojej strony, znalazłem się jednocześnie we wszystkich pomieszczeniach statku, w tym także w jego ogromnych ładowniach, których jak się okazało, było znacznie więcej niż siedem. W kopalni zamieszkanej przez małpoludy kusiło złoto i srebro, tutaj natomiast mieściły się skarby nieporównanie wspanialsze, w większości pochodzące z odległych gwiazd.
W jednej chwili poznałem cały statek, wszystkie jego zadziwiające mechanizmy oraz części, które nie będąc mechanizmami nie miały jednocześnie nic wspólnego z żywymi stworzeniami, w związku z czym nie dałoby się ich opisać w żadnym z ludzkich i nieludzkich języków. Ujrzałem mnóstwo ludzkich istot oraz jeszcze więcej w niczym nie podobnych do ludzi: spały, pracowały, kochały się i walczyły. Widziałem je wszystkie, lecz tylko nieliczne wydawały mi się znajome.
Zobaczyłem maszty stokroć wyższe, niż wynosiła średnica kadłuba, a także żagle rozległe niczym morza, przerażająco wielkie w dwóch wymiarach i prawie nie istniejące w trzecim. Kiedyś widok statku wywoływał we mnie lęk, teraz ujrzałem go dzięki zmysłowi nieporównanie doskonalszemu od wzroku i ogarnąłem go tak samo jak on mnie. Odnalazłem też posłanie z łachmanów, ale nie byłem w stanie do niego dosięgnąć.
Odzyskałem przytomność za sprawą dokuczliwego bólu. Całkiem możliwe, iż właśnie na tym polega jego glówne zadanie: nie sposób wykluczyć, że ból jest łańcuchem, którego ogniwa zostaty wykute przez nieznanego kowala tylko po to, by na zawsze przykuć nas do wyznaczonej nam rzeczywistości. Bez względu na to, czy tak jest w istocie, poczułem, jak moja świadomość zapada się sama w siebie niczym gasnąca gwiazda albo jak budynek, którego kamienne ściany postanowiły wrócić tam, skąd wyrosły, to znaczy do wnętrza Urth, albo jak roztrzaskana urna z prochami. Otworzywszy oczy ujrzałem pochylone nade mną postaci, w tym wiele podobnych do ludzi.
Najpotężniejsza z nich była zarazem ubrana w najbardziej poszarpane łachmany. W pierwszej chwili zdziwiło mnie to, ale zaraz potem domyśliłem się, iż olbrzym ten może mieć kłopoty ze zdobyciem odpowiedniego ubrania, nosi więc ten sam strój, w którym wszedł na pokład statku, pracowicie łatając największe dziury i rozdarcia, mniejszymi nie zaprzątając sobie zupełnie uwagi.