Выбрать главу

Gdybym mógł, zająłbym pozycję na czele oddziału, gdyż uważałem, że każda z tych nieszczęsnych istot ma prawo wziąć nogi za pas, by ocalić życie, ale nie mogłem, ponieważ zmieniające się barwy i kształty, a także płynne światło wypełniające korytarze statku wciąż jeszcze tak bardzo mnie oszałamiały, że z pewnością natychmiast pomyliłbym drogę i w razie potrzeby nie udałoby mi się dotrzeć do grupy Sidera. W związku z tym poleciłem sprawiającemu najbardziej sensowne wrażenie marynarzowi, by otwierał pochód, powiedziałem mu, jaką ma utrzymywać odległość od tyłu kolumny, sam zaś ruszyłem jako drugi, nie interesując się, czy reszta podąża za nami. Przyznam, iż zastanawiałem się, czy usłyszymy odgłosy watki, gdyby nasze główne siły nawiązały kontakt z nieprzyjacielem. Szybko okazało się jednak, że moje rozważania były zupełnie bezprzedmiotowe, ponieważ to my zostaliśmy zaatakowani jako pierwsi.

Obserwując korytarz nad ramieniem mego przewodnika ujrzałem nagle jakąś postać, która wyskoczyła nie wiadomo skąd, cisnęła w niego nożem o czterech, łączących się ze sobą pod kątem prostym, ostrzach, po czym pognała ku nam wielkimi, ciężkimi susami thylacosmila.

Choć wówczas nie zdawałem sobie z tego sprawy, ból promieniujący od oparzeliny znacznie spowolnił moje ruchy. Zanim zdołałem wydobyć pistolet z pochwy, dryfownik przeskakiwał już ciało nieszczęsnego marynarza. Nacisnąłem spust, a wówczas okazało się, że Sidero zmienił ustawienie potencjometru; napastnik został dosłownie rozerwany na strzępy, a poszarpane fragmenty jego ciała rozbryznęły się na ścianach, suficie i podłodze korytarza.

Nie było jednak czasu na świętowanie zwycięstwa ani tym bardziej na udzielanie pomocy marynarzowi, który leżał u moich stóp brocząc obficie krwią z rany, w której wciąż jeszcze tkwił nóż dryfownika. Ledwie zdążyłem na niego zerknąć, kiedy z metalowego chodnika podwieszonego pod sufitem korytarza dosłownie posypał się grad przeciwników — przypuszczam, że było ich co najmniej dwudziestu. Naciskałem spust najszybciej, jak mogłem, ale zdołałem wystrzelić tylko pięć razy. Niemal jednocześnie usłyszeliśmy dobiegające z przodu odgłosy walki: a więc dryfownicy zaatakowali także główną kolumnę. Ognista kula wyrzucona z jakiegoś urządzenia miotającego przemknęła mi nad głową i roztrzaskała się na metalowej grodzi, rozsyłając we wszystkie strony płomieniste bryzgi. Odwróciłem się najprędzej, jak mogłem, po czym rzuciłem się do ucieczki, pociągając za sobą resztę oddziału. Po mniej więcej pięćdziesięciu krokach odwróciłem się, aby sprawdzić, ilu dryfowników ruszyło za nami w pogoń. Było ich tylko trzech, więc zastrzeliłem ich i rozdałem odebraną im broń (dwie włócznie oraz krótki oszczep) tym spośród moich podkomendnych, którzy twierdzili, że potrafią się nią posługiwać. Tak wyposażeni ruszyliśmy w kierunku, z którego dobiegały odgłosy walki, mijając rozwleczone na podłodze ciała, zarówno buntowników, jak i marynarzy.

Nagle z ogłuszającym rykiem uderzył w nas huraganowy wiatr. Był tak silny, że niewiele brakowało, a zerwałby mi z grzbietu poszarpaną koszulę.

Rozdział XIV

Koniec wszechświata

Marynarze okazali się znacznie bardziej domyślni ode mnie, ponieważ od razu założyli metalowe naszyjniki. Ja sięgnąłem po swój dopiero wtedy, kiedy przekonałem się, że uczynili to wszyscy moi podwładni, dopiero wtedy też zrozumiałem, co się stało.

Gdzieś niedaleko jakaś potworna eksplozja rozszarpała zewnętrzną powłokę statku i powietrze, które wypełniało tę jego część, uciekało raptownie w próżnię. Zakładając naszyjnik usłyszałem huk zatrzaskujących się grodzi, przypominający dudnienie gigantycznych wojennych bębnów. Jak tylko udało mi się połączyć metalowe ogniwa, odniosłem wrażenie, że wiatr ustał, choć nadal widziałem kłęby kurzu i drobniejsze przedmioty podrywane gwałtownie z podłogi oraz luźne części ubrań furkoczące na ciałach poległych. Jeśli chodzi o moje ciało, to docierał do niego jedynie lekki, słabo wyczuwalny powiew.

Posuwając się ostrożnie naprzód (w każdej chwili spodziewaliśmy się ujrzeć dryfowników) dotarliśmy do miejsca eksplozji. Przypuszczałem, iż tam właśnie uda mi się obejrzeć część wewnętrzej struktury statku, a tym samym nabrać niejakiego pojęcia o jego budowie, lecz spotkał mnie srogi zawód. Zobaczyłem tylko roztrzaskane drewno, powyginany metal i zdruzgotany kamień wymieszane bez ładu i składu z materiałami nieznanymi na Urth, o powierzchni gładkiej jak kość słoniowa lub szafir, ale przedziwnej, trudnej do nazwania barwy. Za tą bezkształtną ruiną czekały milczące gwiazdy.

Utraciliśmy kontakt z naszymi głównymi siłami, lecz nie ulegało wątpliwości, iż tak wielkie uszkodzenie będzie musiało zostać szybko naprawione. Dałem znak ośmiorgu ocalałym marynarzom tworzącym wraz ze mną straż tylną, żeby podążali za mną; miałem nadzieję, że kiedy dotrzemy na pokład, zastaniemy tam już pracujące w pośpiechu ekipy remontowe.

Gdybyśmy byli na Urth, wspinaczka po niemal pionowym rumowisku z pewnością okazałaby się niemożliwa, tutaj natomiast posuwaliśmy się naprzód bez żadnych problemów: należało tylko rozejrzeć się uważnie przed każdym skokiem, wybrać miejsce lądowania, po czym odepchnąć się mocno, lecz z wyczuciem, od sterczących pod przedziwnymi kątami pogruchotanych szczątków.

Dość szybko osiągnęliśmy pokiad, choć w pierwszej chwili odniosłem wrażenie, iż trudno nazwać to osiągnięciem. Wokół nas rozciągało się pustkowie niemal tak ponure i monotonne jak to, które kiedyś oglądałem z ostatniego piętra Najdalszego Domu. Na pokładzie leżały nieruchomo potwornie grube, poskręcane liny; kilka wciąż jeszcze pięło się w górę, podtrzymując resztki zgruchotanego masztu.

Jedna z kobiet zamachała gwałtownie ręką, po czym wskazała w kierunku innego masztu, odległego co najmniej o kilka mil. Spojrzałem w tamtą stronę, ale przez chwilę nie widziałem nic oprócz gigantycznego żagla, rej oraz mnóstwa lin; dopiero po chwili dostrzegłem fioletowe mrugające światełko, trudne do odnalezienia na tle niezliczonych gwiazd, zaraz potem zaś takie samo, migoczące na sąsiednim maszcie.

Chwilę później wydarzyło się coś tak dziwnego, że początkowo przypuszczałem, iż to wzrok płata mi figle albo że uległem halucynacjom: maleńka srebrna plamka zawieszona, jak mi się wydawało, wiele mil nad naszymi głowami zachybotała się niespodziewanie, po czym zaczęła powoli rosnąć. Ma się rozumieć, w rzeczywistości wcale nie rosła, tylko spadała, ale nie musiała przedzierać się przez atmosferę, co uchroniło ją przed gwałtownymi podskokami i kołysaniami, a jednocześnie ulegała tak słabemu przyciąganiu, że ów upadek przypominał raczej łagodne szybowanie.

Do tej pory ja prowadziłem żeglarzy, teraz jednak oni przejęli inicjatywę. Zaczęli w panicznym pośpiechu wspinać się na olinowanie obu masztów, podczas gdy ja wciąż stałem bez ruchu, zahipnotyzowany widokiem rosnącej powoli plamki. Kilka oddechów później zostałem sam: ludzie, którymi jeszcze niedawno dowodziłem, śmigali między linami jak strzały, wciąż podążając w górę i od czasu do czasu strzelając w kierunku niewidocznego przeciwnika. Ja jednak w dalszym ciągu nie mogłem podjąć decyzji.

Przypuszczałem, że jeden z masztów został opanowany przez buntowników, drugi zaś przez załogę. Niewłaściwy wybór oznaczał pewną śmierć.