W głębokiej, niczym nie zmąconej ciszy, do pierwszej plamki dołączyła druga.
Odstrzelenie jednego żagla mogło zdarzyć się przypadkowo, ale zerwanie dwóch w krótkim odstępie czasu musiało oznaczać celowe działanie. Gdyby zniszczeniu uległo wystarczająco dużo żagli i masztów, statek znacznie straciłby na prędkości i nie zdołałby w porę dotrzeć do celu: tylko jednej ze stron konfliktu zależało na osiągnięciu tego rezultatu.
Ruszyłem w górę po olinowaniu tego masztu, z którego spadały żagle.
Wspomniałem już, że pokład przypominał lodową równinę mistrza Asha. W miarę jak wspinałem się coraz wyżej, obejmowałem wzrokiem coraz większy obszar. Przez ogromną wyrwę w miejscu, gdzie jeszcze niedawno wznosił się maszt, wciąż jeszcze uciekało powietrze. Im dalej rozchodziło się od statku, tym lepiej było je widać: przypominało niespokojnego ducha jakiegoś tytana, skrzącego się milionami iskierek. Iskierki te, migoczące odbitym światłem gwiazd, opadały z wolna na pokład, tworząc na nim coraz, grubszą, nieskazitelnie białą, zmrożona powłokę.
Ponownie stanąłem w oknie pustelni mistrza Asha i usłyszałem jego głos:
„Teraz widzisz ostatnie zlodowacenie. Powierzchnia słońca bardzo ostygła, ale wkrótce ponownie stanie się gorąca, tyle że jednocześnie słońce zacznie się szybko kurczyć, dostarczając coraz mniej energii krążącym wokół niego planetom. Gdyby wówczas ktoś stanął na lodowej skorupie i spojrzał w górę, ujrzałby zaledwie nieco jaśniejszą gwiazdę. Lód nie byłby zamarzniętą wodą. lecz zestaloną atmosfera planety. Trwałby w nie zmienionej postaci przez bardzo długi czas. może nawet do ostatniego dnia istnienia wszechświata”.
Odniosłem wrażenie, że znowu jest obok mnie. Nawet kiedy otrząsnąłem się ze wspomnień i skoncentrowałem na teraźniejszości, wciąż wydawało mi się, że mistrz Ash szybuje razem ze mną miedzy grubymi linami, szepcząc mi do ucha. Zniknął bez śladu owego ranka, kiedy szliśmy wąwozem w pobliżu Przełęczy Orithyia, gdy prowadziłem go do Mannei z zakonu Peleryn; teraz dowiedziałem się, dokąd przede mną uciekł. Przekonałem się także, iż jednak wybrałem niewłaściwy maszt.
Gdyby istotnie statek zaczął dryfować miedzy gwiazdami, byłoby całkowicie bez znaczenia, czy Severian, niegdyś czeladnik w konfraterni katów, a później Autarcha, zdołał ocalić życie, czy też zginął. Zamiast po kolejnym skoku przytrzymać się mocno liny. do której dotarłem, odbiłem się od niej ze wszystkich sił i poszybowałem ponownie, tym razem w kierunku masztu opanowanego przez buntowników.
Bez względu na to, jak często starałbym się opisać uczucia towarzyszące mi podczas tych skoków, nigdy nie zdołam w pełni oddać zachwytu, jaki mnie wtedy ogarniał, oraz niesłychanego przerażenia. Odbicie niczym nie różni się od odbicia do zwykłego skoku na Urth, ale zaraz potem wszystko nieprawdopodobnie się wydłuża, lot trwa, wydawać by się mogło, bez końca, a z każdym coraz płytszym oddechem człowiek nabiera przekonania, że z pewnością chybi celu i że szybuje ku zagładzie, jak rzucona przez dzieci piłka, która, niesiona wiejącym od lądu wiatrem, spadnie wreszcie do morza i zostanie zabrana przez fale hen, daleko, na środek wzburzonego odmętu. Skojarzenia te nie opuściły mnie nawet wówczas, kiedy miałem przed oczami gładką równinę pokryta lśniącym w blasku gwiazd, zestalonym powietrzem. Z wyciągniętymi do przodu rękami i wyprostowanymi nogami czułem się jak zaczarowany nurek mknący na spotkanie umykającej przed nim toni.
W kompletnej ciszy, bez żadnego ostrzeżenia w przestrzeni między masztami, gdzie nie powinno być żadnej liny, pojawiła się ognista nić. Chwilę potem dołączyła do niej druga i trzecia, następnie zaś wszystkie znikły, a ja przemknąłem przez miejsce, gdzie jeszcze niedawno się przecinały. A więc buntownicy już mnie rozpoznali i zaczęli strzelać do mnie ze swoich stanowisk na maszcie.
Nigdy nie należy zbyt długo stwarzać wrażenia, że jest się tylko bezbronnym celem. Najszybciej, jak mogiem, wyszarpnąłem pistolet z pochwy i wycelowałem go w miejsce, z którego jak mi się wydawało, wytrysnął niedawno skupiony promień gorącego światła.
Wspomniałem już, że jakiś czas temu. kiedy stałem na korytarzu przy drzwiach mojej kabiny z ciałem stewarda u stóp, przeląkłem się czerwonego punkcika widocznego powyżej uchwytu pistoletu. Teraz, kiedy nacisnąłem spust, przestraszyłem się ponownie, tym razem jednak dlatego, że go tam nie było.
Nie poczułem też gwałtownego szarpnięcia, z lufy zaś nie wytrysnął jaskrawofioletowy strumień energii. Gdybym był tak mądry, jak czasami próbuję stwarzać wrażenie, zapewne od razu cisnąłbym pistolet w przestrzeń; ja jednak z przyzwyczajenia schowałem go do olster. a zajmując się tą czynnością nie zwróciłem uwagi na kolejny strzał oddany w moim kierunku. Promień, który minął moją głowę w bardzo niewielkiej odległości, zniknął w chwili, gdy podniosłem wzrok.
Potem nie było już czasu ani na to, by strzelać, ani na to. żeby być ostrzeliwanym. Wokół mnie pojawiły się naprężone liny, a ponieważ znajdowałem się stosunkowo blisko pokładu, każda z nich dorównywała grubością pniu dorodnego drzewa. Na tej. do której zbliżałem się w szybkim tempie, czekał już na mnie jeden z dryfowników; w pierwszej chwili wziąłem go za człowieka nadzwyczaj potężnej postury i zapewne ogromnej siły, zaraz potem jednak przekonałem się, że nim nie jest, ponieważ w jakiś tajemniczy sposób potrafił chwycić się liny stopami. Obserwacje te zajęły mi znacznie mniej czasu, niż potrzebowałem teraz, aby je opisać.
Wyciągnął ku mnie ramiona jak zapaśnik szykujący się do starcia z przeciwnikiem. Zimne światło gwiazd zalśniło na długich szponach.
Był pewien, że będę się starał uchwycić liny, i zamierzał właśnie wtedy rozprawić się ze mną. Sprawiłem mu jednak niespodziankę, gdyż zamiast postąpić zgodnie z jego przewidywaniami runąłem wprost na niego i wyhamowałem pęd wbijając mu nóż w pierś.
Niewiele jednak brakowało, bym nie zdołał wytracić znacznej, jak się okazało, prędkości. Przez kilka oddechów kołysaliśmy się przy linie, on jak łódź przycumowana do niej, ja jak druga, mniejsza, przyczepiona do niego. Krew miał tego samego koloru co człowiek; w zetknięciu z iodowatą pustką tworzyła nieregularne owalne kształty i zamarzała, sprawiając jednocześnie wrażenie, jakby wrzała, po czym odpływała w przestrzeń.
Przez chwilę obawiałem się. że rękojeść noża wyślizgnie mi się z dłoni, ale zaraz potem chwyciłem ją mocniej. Tak jak na to liczyłem, ostrze utkwiło mocno między żebrami, dzięki czemu zdołałem podciągnąć się do liny. Rzecz jasna powinienem był natychmiast ruszyć w górę, ku szczytowi masztu, ja jednak zatrzymałem się. aby spojrzeć na martwego buntownika. Przypuszczałem, że jego groźne szpony okażą się sztuczne, tak jak stalowe pazury magów albo lucivee, którym Agia rozpłatała mi policzek, a wtedy być może zdołam mu je odebrać i posłużyć się nimi jako bronią.
W pewnym sensie były sztuczne, ale nie udało mi się ich zabrać, ponieważ stanowiły rezultat odrażającego zabiegu, jakiemu został poddany zapewne w młodym jeszcze wieku; jego palcom nadano kształt pazurów arctothera, wydłużając je sztucznie i wykrzywiając, tak że z pewnością nie mógł w nich utrzymać ani żadnej broni, ani nawet prostego narzędzia.
Chciałem już odwrócić wzrok, lecz moją uwagę przykuł zdumiewająco ludzki wyraz jego twarzy. Zabiłem go tak samo jak wielu innych: w milczeniu, bez słowa. Katom nie wolno było rozmawiać z klientami ani nawet słuchać tego, co mówili podczas tortur lub egzekucji. Od dawna już podejrzewałem, że wszyscy ludzie są katami — teraz śmierć tego człowieka-niedźwiedzia przypomniała mi, że ja także jestem katem. To prawda, walczył po stronie buntowników, ale skąd mogłem mieć pewność, czy znalazł się tam z własnej woli? A może byt przekonany, że postępuje w jedynie słuszny sposób, tak samo jak ja, kiedy walczyłem ramię w ramię z Siderem po stronie kapitana, którego nawet nic znałem? Oparłem stopę na jego piersi i wyszarpnąłem nóż.