Otworzył oczy i ryknął przeraźliwie, z jego ust zaś trysnęła krew zmieszana z piana. Nie wiem czemu bardziej zaskoczył mnie fakt, że go słyszę, niż to, że on, który wydawał się zupełnie martwy, znowu się porusza. Wyjaśnienie pierwszej tajemnicy okazało się bardzo proste: byliśmy tak blisko siebie, że nasze powietrzne skafandry połączyły się. tworząc dużą banię wypełniona zdalną do oddychania atmosferą.
Uderzyłem nożem w jego twarz, ale pechowy zbieg okoliczności sprawił, iż trafiłem w grube kości. Cios okazał się za słaby, by wyrządzić mu poważniejszą krzywdę, był natomiast wystarczająco silny, żebym, nic mając oparcia dla stóp, poszybował wstecz, z powrotem w bezdenną pustkę.
Przeciwnik rzucił się na mnie. Jego szpony rozorały mi ramię, nóż wypadł mi z ręki i zawisł między nami, błyszcząc zakrwawionym ostrzem w srebrzystym świetle gwiazd. Usiłowałem go złapać, ale niedźwiedziopodobna istota był szybsza: wystarczyło jedno uderzenie potężnej, uzbrojonej w pazury ręki i nóż poszybował w pustkę, błyskawicznie niknąc wśród olinowania.
Bardziej przypadkiem niż celowo zacisnąłem palce na metalowym naszyjniku buntownika i szarpnąłem z całej siły. W tej sytuacji jedynym wyjściem dla mego przeciwnika było przywrzeć do mnie najciaśniej jak to możliwe, by znaleźć się wewnątrz otaczającego mnie kokonu powietrza; on jednak tego nie uczynił — nie wiem, czy nie mógł, czy o tym nie pomyślał — spróbował natomiast zadać jeszcze jeden cios, w wyniku czego odsunął się ode mnie na kilka łokci. Widziałem, jak umiera, na próżno usiłując napełnić płuca powietrzem, a potem zniknął mi z oczu.
Zamiast radości ze zwycięstwa ogarnęły mnie wyrzuty sumienia oraz pewność, że niebawem ja także przekroczę granicę między życiem i śmiercią. Wyrzuty sumienia wzięły się stąd, że żałowałem mego przeciwnika, na co łatwo się zdobyć w stosunku do osób, z których strony nie zagraża nam już żadne bezpośrednie niebezpieczeństwo; pewność śmierci wynikała z faktu, iż było dla mnie jasne, że nie zdołam zbliżyć się ani do żadnej rei, ani którejkolwiek z lin łączących maszty z pokładem. Przypuszczałem, że powietrza wystarczy mi na wachtę, może półtorej; w sumie na trzy, bo przecież dzięki naszyjnikowi dryfownika miałem podwójny zapas. Potem zacznę oddychać coraz szybciej i płycej, ale na nic mi się to nie zda, gdyż otaczające mnie powietrze będzie składać się już niemal wyłącznie z elementu stanowiącego pożywienie drzew i kwiatów, który jednak w większej ilości okazuje się zabójczy dla ludzi i zwierząt.
Nagle przypomniałem sobie, jak całkiem niedawno udato mi się ujść z życiem z podobnej opresji dzięki ciężkiemu pojemnikowi z manuskryptem, który cisnąłem w przestrzeń. Natychmiast zacząłem się zastanawiać, czego mógłbym pozbyć się tym razem. Utrata naszyjnika nie wchodziła w rachubę, ponieważ oznaczałaby dla mnie natychmiastową śmierć; pomyślałem o butach, lecz tych już się kiedyś pozbyłem. gdy po raz pierwszy w życiu stanąłem nad brzegiem żarłocznego morza. Dawno temu cisnąłem szczątki Terminus Est do Jeziora Diuturna — teraz to samo mógłbym uczynić z myśliwskim nożem, który zawiódł mnie w najmniej odpowiednim momencie, gdyby nie to. że utraciłem go w niedawnym starciu.
Pozostał mi tylko pas ze skórzaną pochwą na sztylet, kieszonką mieszczącą dziewięć chrisos oraz tkwiącym w futerale, bezużytecznym pistoletem. Przełożyłem monety do kieszeni, zdjąłem pas, owinąłem go wokół pochwy, futerału i pistoletu, zmówiłem szeptem modlitwę, po czym z całej siły rzuciłem go w rozgwieżdżoną pustkę.
Od razu zacząłem szybować nieco szybciej, jednak — niestety — nie w kierunku pokładu. Znajdowałem się już na wysokości marsów obu sąsiednich masztów. Spojrzawszy w kierunku oddalającego się pokładu dostrzegłem jeszcze jeden strumień fioletowego światła, potem zaś w dole zapanował całkowity spokój, równie niewzruszony jak spowijająca mnie cisza bezkresnej pustki.
Zamiast pogrążyć się w ponurych rozważaniach o nieuniknionej śmierci, prawie od razu zacząłem się zastanawiać, dlaczego nikt do mnie nie strzela, mimo iż czyniono to jeszcze całkiem niedawno, kiedy przeskakiwałem z liny na linę. Nie zdołałem jednak rozwikłać tego problemu, gdyż wzniosłem się ponad szczyt masztu stojącego bliżej rufy; widok, który ukazał się mym oczom, kazał mi natychmiast zapomnieć o wszystkich mało istotnych zagadkach i tajemnicach.
Tak jak kiedyś Nowe Słońce Urth zawiśnie nad Murem Nessus, tak teraz nad krawędzią górnego żagla zawisło słońce, jakiego nigdy nie ujrzy ktoś stąpający przez całe życie po powierzchni którejkolwiek z planet — nieporównanie większe i piękniejsze nawet od Nowego Słońca z naszych wyobrażeń, o tyle od niego wspanialsze, o ile ten najmniejszy z żagli, dorównujący wielkością całemu kontynentowi, był wspanialszy od Muru Nessus, w porównaniu z tym ogromem przypominającego sklecone byle jak z drewnianych drągów ogrodzenie pastwiska. Ten rozbłysk olśniewającej jasności oznaczał narodziny nowego wszechświata, stanowił pozostałość pierwszej, najważniejszej i najpotężniejszej eksplozji, zawierał w sobie blask wszystkich gwiazd i był ojcem wszystkich słońc, ponieważ każde z nich z niego właśnie zaczerpnęło energię, która miała im starczyć na niezliczone wieki samodzielnego bytowania. Nie wiem, jak długo wpatrywałem się w niego z zachwytem, ale kiedy ponownie spojrzałem w dół, maszty i pokład statku były już bardzo, bardzo daleko.
Ogarnęło mnie zdumienie, gdyż właśnie wtedy uprzytomniłem sobie, że gdy wraz z moim małym oddziałem dotarłem do wyrwy w pokładzie i popatrzyłem w górę, ujrzałem nie olśniewającą eksplozję nowego wszechświata, lecz całkiem zwyczajne, świecące spokojnie gwiazdy.
Odwróciłem głowę w przeciwną stronę. Gwiazdy były na miejscu, ale odniosłem wrażenie, że ułożyły się w kształt przypominający ogromny dysk, przy czym te najsłabiej świecące zgromadziły się w pobliżu jego krawędzi.
Przebywając tutaj, nad brzegiem niespokojnego morza, wielokrotnie zastanawiałem się nad tym widokiem. Powiada się, że wszechświat jest tak ogromny, iż oglądamy go nie takim, jakim jest, lecz takim, jakim był, tak samo jak ja, będąc Autarchą, nie znałem aktualnego stanu naszej Wspólnoty, tylko ten, w jakim się znajdowała, kiedy pisano przeznaczone dla mnie raporty. Jeśli tak jest w istocie, to nie sposób wykluczyć, iż gwiazdy, które wówczas widziałem, nie istniały już od wielu tysiącleci oraz że świadectwo moich oczu było warte tyle samo co pożółkłe ze starości dokumenty, które kiedyś znalazłem w komnacie autarchów w Wielkiej Wieży.
Pośrodku dysku świeciła jasnobłękitna gwiazda znacznie większa od pozostałych. Dosłownie rosła w oczach, z czego wynikało, że nie jest nawet w połowie tak daleko ode mnie, jak przypuszczałem. Gnany podmuchami światła statek pędził chyba szybciej niż samo światło, tak jak niegdyś statki pływające po wzburzonych morzach Urth ścigały się z wiatrem, czasem zwyciężając w tych zawodach. Jednak nawet jeśli tak było w istocie, to od błękitnej gwiazdy dzieliła nas naprawdę bardzo niewielka odległość, a jeśli istotnie była gwiazdą, to nic już nie mogło nas ocalić, ponieważ pędziliśmy w samo jej serce.
Powiększała się coraz szybciej, w pewnej chwili zaś na jej powierzchni pojawiła się zakrzywiona czarna linia, bardzo podobna do Pazura Łagodziciela w chwili, gdy ujrzałem go po raz pierwszy; stało się to nocą, kiedy wyjąłem go z pochwy Terminus Est i pokazałem Dorcas, a potem oboje długo mu się przyglądaliśmy, zdumieni jego niezwykłym błękitnym blaskiem.