Oszołomiony i posiniaczony zdołałem jakoś stanąć na czworakach, a następnie zacząłem po omacku szukać włazu. Po dość długim czasie, kiedy moje poszukiwania nie przyniosły rezultatu, postanowiłem przerwać je i zaczekać na nadejście dnia… i właśnie wtedy zrobiło się widno, tak nagle i niespodziewanie, jakby ktoś gwałtownym ruchem zerwał zasłonę odgradzającą dzień od nocy. Słońce Yesodu, przypominające kroplę rozgrzanego do białości złota, wspinało się szybko nad zakrzywiony horyzont.
Przez chwilę wydawało mi się, że słyszę głosy gandharwów śpiewających przed tronem Prastwórcy, a zaraz potem przed dziobem statku (moja wędrówka w poszukiwaniu włazu zaprowadziła mnie bowiem na sam przód jednostki) dostrzegłem szeroko rozłożone skrzydła gigantycznego ptaka. Pędziliśmy ku niemu jak lawina, on jednak w porę nas dostrzegł, raz jeden poruszył skrzydłami i wzbił się w górę, nie przerywając ani na chwilę śpiewu. Skrzydła miał śnieżnobiałe, pierś jak lodową górę, a jeżeli skowronki z Urth są często przyrównywane do fletów, to śpiew tego ptaka Yesodu brzmiał jak cała orkiestra, ponieważ zdawał się składać z mnóstwa współbrzmiących głosów, niektórych wysokich i słodkich, innych głębszych od dudnienia najpotężniejszych bębnów.
Mimo przenikliwego zimna (czułem się tak, jakbym zaraz miał zamarznąć), mogłem tylko zatrzymać się i słuchać. Kiedy ptak znalazł się daleko za rufą i zniknął mi z oczu, zasłonięty lasem nagich masztów. jego pieśń zaś umilkła w oddali, natychmiast zacząłem rozglądać się za następnym.
Nie dostrzegłem żadnego ptaka, lecz bynajmniej nie oznacza to, że niebo nad moją głową było puste. Żeglował po nim siatek, jakiego jeszcze nigdy nie widziałem: o smukłym kadłubie i skrzydłach jeszcze potężniejszych od skrzydeł białego ptaka, o krawędziach ostrych niczym ostrza mieczy. Gdy znaleźliśmy się pod nim, niespodziewanie ułożył skrzydła i zaczął spadać jak kamień; przez głowę przeniknęła mi myśl. że ani chybi roztrzaska się na kawałki wraz z całą załogą, gdyż był nieporównanie mniejszy, a wiec także bez wątpienia lżejszy od nas.
On jednak przemknął nad szczytami masztów niczym strzała śmigająca nad ostrzami wystawionych w górę włóczni, po czym usiadł delikatnie na bukszprycie i znieruchomiał jak lampart na gałęzi drzewa, zaczajony nad ścieżką wydeptaną przez jelenie zmierzające do wodopoju albo po prostu wygrzewający się w promieniach słońca.
Sądziłem, że lada chwila ujrzę załogę mniejszego statku, ale zawiodłem się w swych rachubach. Czas mijał, ja zaś z każdym mijającym oddechem odnosiłem coraz silniejsze wrażenie, że tamta jednostka stała się nieodłączną częścią naszego kolosa, a nawet zacząłem podejrzewać, iż uległem złudzeniu i że to niemożliwe, bym jeszcze niedawno widział ją unoszącą się samodzielnie nad modrą planetą albo przemy-kającą nad lasem masztów. Upodobniła się do czegoś pośredniego między figurą dziobową a nienaturalnie grubym bukszprytem, jej skrzydła natomiast przeistoczyły się w mocne obręcze spajające ją z kadłubem naszego statku.
Nagle uprzytomniłem sobie, że przecież kiedy poprzedni Autarcha przybył na Yesod, został odtransportowany na powierzchnię planety właśnie takim statkiem! Nie posiadając się z radości popędziłem po gładkim pokładzie, rozglądając się dokoła w poszukiwaniu włazu. Jakże wspaniale biegło się z płucami wypełnionymi wonnym, cudownie aromatycznym powietrzem! Zapomniałem o niesprawnej nodze, która cały czas musiałem wlec za sobą, a wreszcie do lego stopnia dałem się ogarnąć euforii, że odbiłem się z całej siły i dałem ogromnego susa w górę. Tak jak tego oczekiwałem, wiatr natychmiast porwał mnie w objęcia i z wielką prędkością poniósł nad kadłubem; kiedy wreszcie złapałem się wanty, niewiele brakowało, by ramiona wyskoczyły mi ze stawów.
Mój szalony wyczyn przyniósł jednak zamierzone efekty, ponieważ w trakcie lotu dostrzegłem pęknięcie w kadłubie, przez które wydostałem się na zewnątrz wraz z moim oddziałem. Pobiegłem tam niezwłocznie, opuściłem się po rumowisku na dno otworu, a po chwili szedłem już zacisznymi, wypełnionymi niezwykłym blaskiem korytarzami.
Dudnił w nich potężny glos, którego nigdy się wyraźnie nie słyszało, a jednocześnie bez trudu można było zrozumieć każde słowo, wzywający Epitoma Urth. Przyspieszyłem kroku, wkrótce zaś znowu biegłem, rozkoszując się ciepłem oraz zapachem czystego powietrza Yesodu, które dotarło już nawet tutaj, głęboko pod pokład, pewien, że chwila mojej próby jest już bliska.
Podzieleni na niewielkie grupy marynarze szukali mnie po całym statku, ja jednak dość długo nie mogłem na nich natrafić, mimo iż wyraźnie słyszałem ich głosy, a parę razy nawet dostrzegłem sylwetki niknące za zakrętem korytarza lub przemykające przez któreś z licznych skrzyżowań. Wreszcie, otworzywszy nie wyróżniające się niczym szczególnym drzwi, wyszedłem na platformę z ażurowych metalowych płyt, spojrzawszy zaś w dół dostrzegłem na dnie głębokiego szybu poustawiane byle jak maszyny i urządzenia, między którymi wznosiły się hałdy usypane z zadrukowanego papieru. Jeśli nawet nie było to miejsce, z którego Sidero zrzucił mnie w przepaść, to niczym się od niego nie różniło.
W moim kierunku podążała niewielka procesja — po chwili zorientowałem się, że była nie tylko uroczysta, ale wręcz triumfalna. Część jej uczestników niosła włączone lampy, których promienie przecinały się w półmroku, a docierając do ścian kładły się na nich różnobarwnymi, rozedrganymi plamami, część podskakiwała i tańczyła, niektórzy zaś śpiewali; Ejże, brachu. rzuć łopatę! W rejs ruszamy, długi rejs. Statek wielki jest i dzielny. Płynie aż na świata kres. Dobrą dadzą nam zapłatę…
I tak dalej.
Uczestnikami procesji byli nie tylko ludzie; dostrzegłem kilka istot z błyszczącego metalu, a kiedy pochód zbliżył się, w jednej z nich rozpoznałem Sidera, co nie było nazbyt trudne, ponieważ wciąż jeszcze nie naprawiono mu ramienia.
Nieco wysforowane przed zasadniczy pochód podążały trzy postaci, których nigdy do tej pory nie widziałem: mężczyzna i dwie kobiety w obfitych płaszczach, a jeszcze kilka kroków przed nimi szedł zupełnie nagi mężczyzna znacznie wyższy od pozostałych uczestników procesji, z pochyloną głową i długimi włosami opadającymi na twarz. W pierwszej chwili uznałem, że jest głęboko pogrążony w myślach, ponieważ złączył ręce za plecami — tak samo przechadzałem się korytarzami Domu Absolutu, roztrząsając liczne problemy naszej Wspólnoty — ale po bliższym przyjrzeniu się stwierdziłem, iż ręce związano mu sznurem albo drutem.
Rozdział XVI
Epitom Urth
Wiedząc już, czego mogę się spodziewać, nie traciłem czasu na mozolną wędrówkę po metalowych schodach, lecz skoczyłem w przepaść i po dość długim, powolnym i nawet przyjemnym locie wylądowałem przed czołem pochodu na jednym z podestów mniej więcej w połowie wysokości szybu.
Więzień nawet nie podniósł głowy. Mimo iż jego twarz była w znacznej części zasłonięta włosami, zobaczyłem wystarczająco wiele, aby nabrać pewności, że nigdy go nie spotkałem. Był tak wysoki, że przerastałby o pół głowy większość znanych mi arystokratów. Miał wspaniale ukształtowane barki i klatkę piersiowią, a także ramiona. Kiedy wspinał się powoli po schodach, potężne mięśnie ud poruszały się pod gładką skórą niczym senne anakondy. W złocistych włosach nie pojawił się jeszcze najdrobniejszy ślad siwizny, a sądząc po smukłości sylwetki i sprężystości mięśni mężczyzna liczył sobie najwyżej dwadzieścia pięć lat, a może nawet mniej.