Marynarze słuchali mnie w milczeniu. Liczyłem na to, że w sali pojawią się inni widzowie, na przykład Apheta i jej towarzysze, lecz nigdzie nie mogłem ich dojrzeć. Dostrzegłem natomiast ludzi, którzy niedawno stali przed wejściem do budynku sądu; zbili się w drzwiach w ciasną grupę, a kiedy skończyłem przemawiać, zaczęli pojedynczo wchodzić do sali rozpraw. Nie korzystali jednak z szerokiego przejścia wiodącego środkiem pomieszczenia, lecz trwożliwie przemykali pod ścianami. Nagle wstrzymałem oddech, ponieważ dostrzegłem wśród nich Theclę; spoglądała na mnie z takim żalem i współczuciem, że moje serce skurczyło się boleśnie. Nieczęsto zdarzało mi się odczuwać strach, lecz teraz poczułem, jak jego lodowate palce pełzną po moim ciele zbliżając się szybko do gardła.
Przez chwilę patrzyliśmy sobie prosto w oczy, po czym niemal jednocześnie odwróciliśmy wzrok. Jedno lub dwa uderzenia serca później ujrzałem w tłumie Agilusa i Morwennę, z policzkami oszpeconymi dotknięciem rozpalonego żelaza i długimi czarnymi włosami.
Za nimi tłoczyli się inni; więźniowie z Wieży Matachina i Vinculi w Thraksie, drobni przestępcy, którym chłostałem grzbiety, mordercy, którym ścinałem głowy, Ascianie, Idas, Casdoe z surowo zaciśniętymi ustami i małym Severianem w ramionach, Guasacht i Erblon z naszym zielonym sztandarem.
Opuściłem gtowę i wbiłem wzrok w podłogę, czekając na pierwsze pytanie.
Czekałem na próżno. Gdybym napisał jak długo, z pewnością nikt by mi nie uwierzył, ale mnie wydawało się, że upłynęło jeszcze więcej czasu niż w rzeczywistości. Pierwsze słowa rozległy się dopiero wtedy, kiedy słońce zsunęło się po błękitnym niebie nad linię horyzontu, a Noc objęła wyspę długimi ciemnymi palcami.
Nie przyszła sama. Usłyszałem chrobot potężnych pazurów, a potem dziecięcy głos zapytał:
— Czy możemy już pójść?
W ciemności, która wypełniła wejście do sali rozpraw, zapłonęły czerwone oczy alzabo.
— Dlaczego tu jesteście?! — wykrzyknąłem. — Nie zatrzymuję was! Idźcie sobie!
— Nie możemy odejść! — odparł chór złożony z. setek głosów.
Dopiero wtedy zrozumiałem, że to nie oni mają mnie przesłuchiwać, lecz ja ich.
— Odejdźcie! — krzyknąłem w złudnej nadziei, iż może jednak się mylę, ale nikt się nie poruszył. — O co mam was pytać?
Nie otrzymałem odpowiedzi.
Noc zapadła na dobre. Ponieważ budynek wzniesiono z białego kamienia, pozostawiając okrągły otwór w kopulastym sklepieniu, aż do tej pory nie zdawałem sobie sprawy, że nie ma w nim żadnego oświetlenia. Kiedy jednak horyzont Yesodu wzniósł się ponad słońce, w sali rozpraw zapadła ciemność równie głęboka jak ta, która wypełnia komnaty zbudowane przez Prastwórcę we wnętrzu ogromnych drzew. Twarze zamigotały i zgasły jak płomyki świec, i tylko oczy alzabo żarzyły się niczym dwa węgle.
Usłyszałem, jak żeglarze szepczą coś do siebie z niepokojem, chwilę potem zaś do mych uszu dotarł szmer, z jakim ostrza noży opuszczają dokładnie dopasowane pochwy. Zawołałem, że nie mają się czego obawiać, bo duchy, które przybyły na rozprawę, nie należą do ich przeszłości, lecz do mojej.
— Nie jesteśmy duchami! — zawołało alzabo głosem małej Severy.
Potworne pazury znowu zachrobotały na posadzce i płonące oczy zbliżyły się wyraźnie. Inni także musieli się poruszyć, ponieważ na kilka uderzeń serca salę wypełnił szelest ubrań i pobrzękiwanie oręża.
Rozpaczliwie usiłowałem odszukać rozsuwane ogniwo, lecz moje zdrętwiałe palce nie były w stanie go wyczuć. Krzyknąłem do Żaka. żeby nie próbował powstrzymać alzaba, jeśli nie będzie miał jakiejś broni.
— Przecież to tylko dziecko, Severianie — usłyszałem głos Gunnie.
— Ona już dawno nie żyje! — zawołałem. — Bestia pożarła ją i teraz mówi jej głosem!
— Dziewczynka siedzi na grzbiecie zwierzęcia. Widzę ich, bo są tuż obok mnie.
Wreszcie znalazłem rozsuwane ogniwo, lecz nie zrzuciłem kajdan, gdyż ogarnęło mnie graniczące z pewnością podejrzenie, że gdybym teraz uwolnił się i ukrył wśród marynarzy, ponad wszelką wątpliwość nie przeszedłbym pomyślnie próby.
— Chodziło mi o sprawiedliwość! — wykrzyknąłem. — Starałem się postępować według jej zasad i wy wszyscy dobrze o tym wiecie!
Możecie mnie nienawidzić, ale kto z was odważy się stwierdzić, że skrzywdziłem go bez powodu?
Jakaś ciemna postać, czarniejsza od nocy, skoczyła w moją stronę. Błysnęło ostrze, lśniące jak zęby alzabo, Zak błyskawicznie poderwał się z miejsca i zaraz potem metalowy przedmiot, najpewniej sztylet albo miecz, upadł na podłogę z donośnym brzękiem.
Rozdział XIX
Cisza
W zamieszaniu, które rozpętało się zaraz potem, nawet nie zauważyłem, kto mnie uwolnił. Wiem tylko tyle, że było ich dwóch, że wzięli mnie pod ręce i poprowadzili szybko za sędziowski fotel, a potem w dół wąskimi schodami. Ścigały nas wściekłe okrzyki marynarzy, ich przekleństwa oraz ryki alzaba.
Schody były długie i strome, ale ponieważ umieszczono je pod otworem w kopule, docierała do nich smuga jeśli nie światła, to przynajmniej jaśniejszej ciemności, sączącej się z jeszcze nie do końca czarnego nieba. Kiedy jednak dotarliśmy na sam dół, ogarnął nas mrok tak głęboki, iż z pewnością nie zorientowałbym się, że jestem na zewnątrz budynku, gdybym nie poczuł trawy pod stopami, na policzkach zaś powiewu świeżego powietrza.
— Dziękuję wam — powiedziałem. — Czy mogę wiedzieć, kim jesteście?
— To moi przyjaciele — odparła Apheta. Sądząc po tym, jak dobrzeją słyszałem, musiała stać najwyżej kilka kroków ode mnie. — Byli ze mną w pojeździe, który przywiózł cię tutaj ze statku.
Moi wybawcy uwolnili mnie z delikatnego, ale stanowczego uchwy-tu. Odczuwam wielką pokusę, by napisać, że rozpłynęli się w powietrzu, gdyż takie właśnie odniosłem wrażenie, lecz nie uczynię tego, ponieważ wiem, że tak nie było. Zapewne po prostu odeszli w ciemność nie mówiąc ani słowa.
Apheta wzięła mnie za rękę.
— Obiecałam pokazać ci cuda naszej wyspy.
Odciągnąłem ją dalej od budynku.
— Szczerze mówiąc nie czuję się gotów podziwiać cuda. Wszystko jedno, twoje czy jakiejś innej kobiety.
Roześmiała się. Dla większości kobiet śmiech jest tym samym, czym bekanie podczas posiłku dla autochtonów: uprzejmym odgłosem świadczącym o dobrych manierach, lecz pozbawionym jakiegokolwiek znaczenia. Tym razem wydawało mi się, że w śmiechu Aphety słyszę autentyczne rozbawienie.
— Mówię całkiem poważnie — zapewniłem ją.
O tym, jak bardzo się jeszcze niedawno bałem, świadczyły moje drżące koiana oraz pot, który grubymi kroplami wystąpił mi na czoło. Strach co prawda ustąpił, pozostało jednak zdumienie i oszołomienie; jeśli mogłem być czegoś pewien, to właśnie tego, że akurat w tej chwili nie mam najmniejszej ochoty na żadne miłosne przygody.
— Wobec tego pójdziemy na spacer daleko od miejsca, które starasz się z takim pośpiechem opuścić, i porozmawiamy. Zdaje się, że dziś po południu wprost zasypywałeś mnie pytaniami…
— Teraz nie potrafię sformułować ani jednego — odparłem. — Muszę pomyśleć.
— Wszyscy musimy myśleć — powiedziała z nutą łagodnej melancholii w głosie. — Zawsze albo prawie zawsze.