Szliśmy szeroką, wybrukowaną białymi kamieniami ulicą, która wiła się jak leniwa rzeka, dzięki czemu jej spadek nie był zbyt wielki, Po obu stronach niczym zjawy stały budynki z jasnego kamienia. Większość była pogrążona w ciszy, z niektórych jednak dobiegały odgłosy biesiady, brzęk naczyń, dźwięki muzyki lub tupot roztańczonych stóp; nie usłyszałem natomiast ani jednego słowa.
— Wy nie mówicie tak jak my — zauważyłem, kiedy minęliśmy kilkanaście budowli. Właściwie można powiedzieć, że w ogóle nie mówicie.
— Czy to pytanie?
— Nie, to odpowiedź. Kiedy szliśmy do sali rozpraw, poinformowałaś mnie, że ani ja nie władam waszym językiem, ani ty nie władasz moim. Jeśli chodzi o wasz, to wygląda na to, że nikt nim nie włada.
— Użyłam przenośni, którą ty zrozumiałeś dosłownie. Naturalnie porozumiewamy się ze sobą, ale korzystamy ze sposobu, którego wy nie używacie, wy zaś z kolei posługujecie się metodami, które dla nas są pozbawione wszelkiej wartości.
— Odnoszę wrażenie, że próbujesz mnie przed czymś ostrzec.
— Wcale nie. Po prostu wy porozumiewacie się za pomocą dźwięków, my natomiast za pomocą milczenia.
— Zapewne masz na myśli mowę znaków?
— Nie, właśnie milczenie. Ty wytwarzasz dźwięki posługując się krtanią, podniebieniem, językiem i wargami. Robisz to od tak dawna, że przestałeś poświęcać tej czynności jakąkolwiek uwagę, ale kiedy byłeś mały musiałeś się tego nauczyć, tak samo jak każde dziecko należące do waszego gatunku. My też moglibyśmy to uczynić, gdybyś my tylko zechcieli. Posłuchaj.
Do moich uszu dotarło coś jakby delikatne gulgotanie, które jednak zdawało się dobiegać nie z ust kobiety, lecz z miejsca oddalonego o kilka piędzi od jej głowy, zupełnie jakby przyłączył się do nas jakiś niewidzialny niemowa i próbował wziąć udział w rozmowie, wydając takie dźwięki, jakie był w stanie wyartykułować za pomocą swego kalekiego aparatu głosowego.
— Co to było?
— Widzę, że jednak nie oduczyłeś się zadawać pytań. Tak właśnie brzmi mój głos. Czasem wołamy w ten sposób, kiedy stanie nam się coś złego lub gdy potrzebujemy pomocy.
— Nic z tego nie rozumiem — odparłem. — I nie zależy mi, by cokolwiek zrozumieć. Muszę zostać sam na sam z moimi myślami.
Między eleganckimi rezydencjami szemrało wiele fontann oraz rosły liczne wysokie drzewa, które nawet w ciemności wydawały mi się bardzo piękne i niezwykłe. Woda w fontannach nie była nawonniona perfumami, jak w naszych wodotryskach na terenie ogrodów Domu Absolutu, ale zapach czystej wody Yesodu był słodszy od aromatu najkosztowniejszych perfum.
Rosły też kwiaty, o czym po raz pierwszy przekonałem się zaraz po wyjściu ze ślizgacza i miałem ponownie przekonać się wraz z nastaniem świtu. Większość stuliła na noc płatki i pochyliła głowy, tak że tylko powój kierował ku niebu niewielkie, lecz liczne białe kielichy, mimo że nie było księżyca, z którym podobno ta roślina jest związana w magiczny sposób.
Wreszcie ulica skończyła się, my zaś stanęliśmy na brzegu morza. Cumowało tu mnóstwo łodzi, co widziałem z pokładu ślizgacza, oraz panował intensywny ruch, ponieważ kobiety i mężczyźni bez przerwy przemieszczali się między łodziami, wysiadali z nich lub wsiadali, czasem wyruszali na którejś w morze, czasem zaś zjawiała się nowa łódź z załogą i pasażerami, niemal do ostatniej chwili płynąc pod pełnymi żaglami, które, o ile mogłem zorientować się w mroku, pyszniły się wszystkimi barwami tęczy. Gdzieniegdzie zapłonęła na chwilę lampa lub na wodę padł krwistoczerwony blask pochodni.
— Już kiedyś zachowałem się jak głupiec, ponieważ uwierzyłem.
że Thecla żyje — odezwałem się po dłuższej chwili. — To był tylko podstęp, którym posłużyła się Agia, żeby zwabić mnie do kopalni zamieszkanej przez małpoludy. Dzisiaj zobaczyłem jej martwego brata.
— Nie rozumiesz nic z tego, co ci się ostatnio przydarzyło — odparła Apheta tonem, który nie był ani pobłażliwy, ani zniecierpliwiony. — Właśnie po to tu jestem: żeby ci wszystko wytłumaczyć. Nie uczynię tego jednak dopóty, dopóki nie będziesz gotowy przyjąć moich wyjaśnień i dopóki mnie nie zapytasz.
— A jeśli nie zapytam?
— Wówczas niczego się nie dowiesz. Byłoby jednak lepiej dla ciebie, gdybyś się dowiedział, szczególnie jeżeli jesteś Nowym Słońcem.
— Czy Urth naprawdę jest dla was tak bardzo ważna?
Pokręciła głową.
— Wobec tego czemu poświęcacie jej, a przy okazji mnie, tyle uwagi?
— Ze względu na gatunek, do którego należysz. Naturalnie byłoby nam znacznie łatwiej, gdyby dało się załatwić wszystko za jednym zamachem, ale jesteście rozproszeni na tysiącach planet, a my nie mamy aż tak wielkich możliwości.
Czekałem w milczeniu na ciąg dalszy.
— Te planety znajdują się w ogromnej odległości od siebie. Jeśli nasz statek leci z jednej na drugą z prędkością światła, podróż zajmuje wiele stuleci; ci, co są na jego pokładzie, nie zdają sobie z tego sprawy, ale tak jest w istocie. Jeśli statek leci jeszcze szybciej, gnany wiatrem wiejącym między słońcami, wtedy czas zaczyna biec w przeciwną stronę i statek dociera do celu. jeszcze zanim wyruszył w drogę.
— To musi być dla was bardzo niewygodne — zauważyłem, spoglądając przed siebie na otulone płaszczem Nocy morze.
— Dla nas, owszem, ale nie dla mnie osobiście. Jeśli myślisz, że jestem kimś w rodzaju opiekunki albo strażniczki waszej Urth. to wiedz, że się mylisz. Nie jestem nikim takim. Wyobraź sobie jednak. iż gramy w szachy na szachownicy, której pola są tratwami unoszącymi się na powierzchni tego morza. Wykonujemy ruch, lecz w tej samej chwili tratwy zmieniają położenie, tworząc zupełnie nową kombinację, więc musimy długo i pracowicie wiosłować, by znaleźć się tam, gdzie zamierzaliśmy.
— Kto jest waszym przeciwnikiem? — zapytałem.
— Entropia.
Odwróciłem wzrok od morza i spojrzałem na Aphetę.
— Podobno w tej grze nie sposób zwyciężyć.
— Wiemy o tym.
— Czy Thecla naprawdę żyje? To znaczy, czy naprawdę żyje poza mną?
— Tutaj? Owszem.
— Czy żyłaby nadal, gdybym zabrał ją na Urth?
— Na to nie możemy pozwolić.
— Wobec tego nie będę nawet pytał, czy pozwolilibyście mi tu zostać, bo już odpowiedziałaś na to pytanie.
— A zostałbyś, gdyby istniała taka możliwość?
Zastanawiałem się przez chwilę.
— Porzucić Urth, by marznąć w wiecznej ciemności? Nie. Thecla nie była dobrym człowiekiem, ale…
— Niedobrym według czyich standardów? — wpadła mi w słowo Apheta, a kiedy nie odpowiedziałem, dodała: — Naprawdę chcę wiedzieć. Może wydaje ci się, że jestem wszechwiedząca, ale to nieprawda.
— Według swoich własnych. Szukałem właściwych słów, by po wiedzieć, że ona… że prawie wszyscy arystokraci, z nielicznymi wyjątkami, zdawali sobie sprawę ze spoczywającej na nich odpowiedzialno ści. Czasem dziwiło mnie, że ona, osoba bardzo wykształcona, przywiązuje do tej sprawy tak niewielką wagę. To było wtedy, kiedy prowadziliśmy długie rozmowy w jej celi. Wiele lat później, gdy już od dawna byłem Autarchą, uświadomiłem sobie, iż zachowywała się w ten sposób, ponieważ wiedziała o czymś lepszym, o czymś, czego uczyła się przez całe życie… Wiem, że to brzmi bardzo głupio, ale nie potrafię tego inaczej wyrazić.
— Spróbuj, proszę. Chętnie cię wysłucham.
— Thecla broniłaby do ostatniej kropli krwi każdego, kto byłby od niej zależny. To dlatego Hurma pomogła mi dziś po południu schwytać Zaka. Dostrzegła we mnie cząstkę swojej pani, choć z pew nością przez cały czas zdawała sobie sprawę, że nią nie jestem.