Przypomniałem sobie, jak Zak pochylał się nade mną w ustronnym zakątku, który wyszukała dla nas Gunnie — Zak, a więc Tzadkiel ukryty pod postacią dzikusa podobnego do tych, jakimi my kiedyś byliśmy.
— Chodźmy.
Apheta ruszyła przodem, a my podążyliśmy za nią. Myliłem się sądząc, że komnata jest zupełnie pusta; na samym jej środku na podłodze znajdowała się wielka, smoliście czarna plama, obficie upstrzona okruchami srebrnej farby, która złuszczyła się ze ścian i sufitu.
— Macie przy sobie naszyjniki, których używacie na statku? Nieco zaskoczony tym pytaniem skinąłem głową. Gunnie uczyniła to samo.
— Załóżcie je więc, bo wkrótce wam się przydadzą.
Dopiero wtedy zorientowałem się, czym jest w istocie czarna plama. Założyłem naszyjnik, myśląc z niepokojem, czy aby nie doznał jakiegoś uszkodzenia, i połączyłem metalowe ogniwa. Moje ciało natychmiast otuliła powłoka nieruchomego powietrza, w związku z czym nie poczułem wichury, która zerwała się mgnienie oka później; zobaczyłem tylko, jak wiatr rozwiewa włosy Gunnie — tylko do chwili, kiedy ona także uporała się z naszyjnikiem — oraz szarpie czarnymi włosami Aphety, upodabniając je do łopoczącego sztandaru.
Czarna plama na podłodze była międzygwiezdną pustką. Kiedy jednak ruszyłem w jej stronę, odniosłem wrażenie, że podnosi się na moje powitanie, aż wreszcie przeistoczyła się z dwuwymiarowego wycinka płaszczyzny w trójwymiarową kulę.
Spróbowałem się zatrzymać.
Gunnie uczepiła się mego ramienia. Krzywizna kuli wznosiła się coraz wyżej nad naszymi głowami. W samym jej środku, tak jak widziałem z pokładu, wisiał nieruchomo statek.
Napisałem przed chwilą, że próbowałem się zatrzymać; zadanie to okazało się tak trudne, że wręcz niewykonalne, zupełnie jakby próżnia przyciągała nas co najmniej z taką samą siłą jak planeta, choć jest całkiem możliwe, iż byliśmy pchani naprzód wiatrem, który co prawda nie docierał do naszych ciał, lecz atakował wściekle przeszkodę, jaką stanowiło otaczające nas, nieruchome powietrze.
Albo to statek przyciągał nas ku sobie. Być może odważyłbym się powiedzieć, że wzywało mnie przeznaczenie, gdyby nie to, że Gunnie, choć opierała się ze wszystkich sił, podążała w tym samym kierunku, mimo iż jej przeznaczenie nie mogło mieć nic wspólnego z moim. Jeśli jednak miałby pchać nas wiatr albo ślepa siła przyciągania, to czemu Apheta została z tyłu?
Jeśli masz ochotę, mój hipotetyczny czytelniku, to sam spróbuj rozstrzygnąć tę zagadkę. Fakty przedstawiają się w ten sposób, że wreszcie runąłem w pustkę, a Gunnie ze mną, koziołkując i wirując razem z otaczającym nas wszechświatem. Widziałem ją tak, jak liść miotany wichurą towarzyszącą wiosennej burzy może widzieć któregoś ze swoich braci. Gdzieś przed, za, nad albo pod nami jarzył się świetlisty okrąg przypominający trochę Lunę, choć nie wydaje mi się, żeby w naturze mógł istnieć księżyc tak olśniewającej jasności. Gunnie przemknęła raz, potem drugi, przez srebrzystobiałą tarczę, po czym znikła w upstrzonej brylantami ciemności. (W pewnej chwili odniosłem wrażenie, które zresztą nie opuściło mnie do tej pory, że na tle tego niezwykłego księżyca dostrzegłem rysy twarzy Aphety).
Wywinąłem kolejnego szaleńczego kozła i tuż przed sobą ujrzałem Gunnie, straciłem zaś z oczu świetlisty krąg, który zapodział się gdzieś wśród miliardów słońc. Gunnie z pewnością też mnie widziała, ponieważ miała twarz zwróconą w moją stronę.
Odnalazł się także statek; w istocie był już tak blisko, iż bez trudu mogłem dostrzec marynarzy pracujących wśród olinowania. Być może nadal spadaliśmy, na pewno natomiast mknęliśmy z ogromną prędkością, bo przecież statek podróżował między słońcami. Ten szaleńczy pęd był jednak zupełnie nieodczuwalny, jakbyśmy stali na pokładzie chyżej łodzi umykającej przed burzowym frontem na Oceanie Urth. Chwilami odnosiłem nawet wrażenie, iż wleczemy się w niemożliwie powolnym tempie, i gdyby nie moja wiara w Aphetę oraz hierarchów, z pewnością zacząłbym się obawiać, że nigdy nie dotrzemy do statku i już na zawsze pozostaniemy zawieszeni w bezkresnej, rozgwieżdżonej pustce.
Naturalnie nic takiego się nie stało. Wkrótce dostrzegł nas jeden z marynarzy, zaczął wymachiwać rękami, po czym dał wielkiego susa i wylądował na rei tuż obok jednego ze swych kamratów. Dzięki temu, że nastąpiło połączenie ich powietrznych skafandrów, mógł przekazać mu niezwykłą wiadomość.
Niedługo potem na szczyt najbliższego masztu wspiął się inny żeglarz, zdjął z pleców łuk, dobył z kołczanu strzałę, założył ją na cięciwę i posłał w naszym kierunku. Strzała przemknęła miedzy nami. ciągnąc za sobą srebrną linkę niewiele grubszą od nici.
Oboje wyciągnęliśmy ręce, lecz tylko Gunnie udało się złapać zbawczą linę. Marynarz natychmiast zaczął ciągnąć ją ku sobie, a wówczas Gunnie szarpnęła srebrną nicią, posyłając wzdłuż niej sporą falę, dzięki czemu tym razem bez trudu zdołałem zacisnąć na niej palce.
Będąc pasażerem i członkiem załogi nie lubiłem zanadto statku, teraz jednak myśl o tym, że już niedługo znajdę się z powrotem na jego pokładzie, sprawiła mi ogromną przyjemność. Naturalnie zdawałem sobie sprawę, iż nic wykonałem jeszcze swego zadania, że Nowe Słońce nie zjawi się dopóty, dopóki go nie sprowadzę, oraz że sprowadzając je stanę się odpowiedzialny zarówno za zniszczenie Urth. jak i za jej odrodzenie. Tak samo każdy mężczyzna płodząc syna musi czuć spoczywającą na jego barkach odpowiedzialność za cierpienia porodowe żony, a może nawet za jej śmierć, i ma pełne prawo żywić obawy, że w końcu świat potępi go głosami milionów nieżyczliwych ludzi.
Mimo iż doskonale zdawałem sobie z tego sprawę, moje serce wypełniało przekonanie, że wszystko będzie w porządku, że ja, który tak bardzo pragnąłem zwyciężyć, jednak przegrałem i że będę mógł spokojnie zasiąść na tronie Feniksa, tak jak uczynił po powrocie z Yesodu mój poprzednik, by rozkoszować się władzą i luksusami, przede wszystkim zaś możliwością nagradzania za zasługi i karania za przewinienia, co stanowi największy i najważniejszy przywilej tych, którzy dzierżą władzę. Jednocześnie będę wolny od nienasyconego pożądania, którego obiektem są kobiety, a przede wszystkim ich ciała — pożądania niszczącego zarówno dla nich, jak i dla mnie.
Tak więc moje serce śpiewało z radości, kiedy opadałem ku lasowi gigantycznych masztów, ku kontynentom srebrnych żagli, niczym jakiś morski rozbitek, który słaniając się na nogach wyszedł z wody na brzeg pokryty kwiatowym dywanem, gdzie natychmiast objęły go przyjazne ramiona. Gdy wreszcie wraz z Gunnie stanąłem na najwyższej rei, uściskałem żeglarza, tak jak uściskałbym Roche'a lub Drotte'a, uśmiechając się przy tym, jakbym był niespełna rozumu, po czym ruszyłem w dół, bez najmniejszego trudu, za to z niesłychaną energią i precyzją pokonując wielkie odległości między rejami i linami, jakby rozpierające mnie szczęście ulokowało się przede wszystkim w rękach oraz nogach, dodając im siły i sprawności.
Dopiero kiedy wylądowałem na pokładzie, uświadomiłem sobie, że to, co traktowałem jako metaforę, wcale nią nie jest; moja uszkodzona noga, która jeszcze niedawno sprawiała mi tyle bólu podczas wspinaczki na maszt z ołowianą szkatułą pod pachą, teraz w ogóle nie bolała, a w dodatku — o ile to możliwe — wydawała się znacznie silniejsza od drugiej, zdrowej. Udając, że naciągnąłem sobie mięsień, przesunąłem rękami po udzie; ku swemu zdumieniu stwierdziłem, że mięsień jest w pełni sprawny i sprężysty, jakby nigdy nie rozorał go pocisk wystrzelony przez asciańskiego wojownika.