Выбрать главу

Spieraliśmy się z nim zawzięcie aż do chwili, kiedy wyczerpaliśmy zapas powietrza — ja robiłem to głównie dla rozrywki, chyba podobnie jak Burgundofara — a następnie potulnie zeszliśmy na dół, odszukaliśmy mesę i rzuciliśmy się na jedzenie jak wygłodniałe wilki, śmiejąc się do rozpuku i głośno wspominając niedawne przygody.

Jakąś wachtę później odwiedził nas w kabinie kapitan, już nie hierodula, lecz zwyczajny człowiek, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Oświadczyłem mu, że od chwili rozstania z Tzadkiel nie rozmawiałem z żadnym przedstawicielem władzy, w związku z czym spodziewam się otrzymać od niego jakieś instrukcje lub polecenia.

Pokręcił głową.

— Nie mam wam nic do przekazania. Jestem pewien, że Tzadkie!

Zatroszczyła się, byście wiedzieli wszystko, co trzeba.

— On ma sprowadzić Nowe Słońce! — poinformowała go z wy niosłą miną Burgundofara, po czym zaraz wyjaśniła, widząc moje dumione spojrzenie: — Gunnie mi powiedziała.

— Myślisz, że ci się uda? — zapytał kapitan.

Zacząłem mu tłumaczyć, że nie wiem, że wydaje mi się, jakby biała fontanna była częścią mego organizmu i że staram się przyciągnąć ją bliżej, ale on zdawał się nic z tego nie rozumieć.

— Co to jest, ta biała fontanna? — Zrobiłem chyba dość dziwną minę, ponieważ szybko dodał: — Naprawdę nie mam pojęcia. Powiedziano mi tylko tyle, że mam dostarczyć ciebie i tę kobietę na Urth, i wysadzić was poza północną granicą lodu.

— To chyba gwiazda, albo coś bardzo do niej podobnego.

— W takim razie jest za ciężka, żeby poruszać się tak jak my.

Kiedy znajdziesz się na Urth, w ogóle przestaniesz się poruszać w takim sensie, w jakim czynimy to teraz. Może wtedy do ciebie przyjdzie.

— Ale czy nie będzie potrzebowała na to zbyt wiele czasu? — zapytała dziewczyna.

Kapitan skinął głową.

— Co najmniej kilku stuleci. Ale tak naprawdę, to ja się zupełnie na tym nie znam. Twój przyjaciel z pewnością wie dużo więcej na ten temat. Skoro ta gwiazda jest jego częścią, to musi ją czuć tak jak każdą część swego ciała.

— Czuję ją. Istotnie, jest bardzo daleko. — Nagle odniosłem wrażenie, że znowu stoję przy oknie w pustelni mistrza Asha i spoglądam na bezkresną lodową równinę. Nie sposób wykluczyć, iż w pewnym sensie nie ruszyłem się stamtąd nawet na krok. — Czy to możliwe, żeby Nowe Słońce zjawiło się dopiero po wyginięciu naszego gatunku? Czy to możliwe, żeby Tzadkiel zastosowała wobec nas okrutny podstęp?

— Nie. Tzadkiel nie ucieka się do podstępów, choć na pierwszy rzut oka może się wydawać, iż często z nich korzysta. Podstępy są dla tych, co nie przywiązują wagi do moralnej wymowy swoich czynów, ponie waż uważają, że i tak wszystko przeminie. — Podniósł się z miejsca. — Nie dziwię się. że chcieliście wypytać rnnie o to i owo, ale niestety nie znam odpowiedzi na wasze pytania. Może macie ochotę wyjść na pokład i obejrzeć lądowanie? Tylko to mogę wam zaproponować.

— Już? — zapytała Burgundofara, nie kryjąc zdumienia. Przyznam, że ja także byłem nieco zaskoczony.

— Bardzo niedługo. Mam dla was trochę ekwipunku, głównie żywności. Chcecie jakąś broń oprócz tych noży? Jeśli tak, to ją do staniecie.

— A co ty byś radził, kapitanie?

— Moje rady nie mają żadnego znaczenia. To wy wiecie, co będziecie robić tam, w dole, nie ja.

— Wobec tego nie biorę żadnej broni — podjąłem decyzję. — Naturalnie Burgundofara może wziąć, co zechce.

— Ja też rezygnuje — pospieszyła z zapewnieniem.

— Wobec tego chodźcie ze mną — powiedział kapitan i tym razem nie było to zaproszenie, lecz rozkaz. Założyliśmy naszyjniki i podążyliś my za nim na pokład.

Szalupa śmigała wysoko nad chmurami, które zdawały się kipieć, jakby gotowano je w ogromnym kotle wielkości planety, ale ja od razu poczułem, że dotarliśmy na miejsce. Urth mignęła w dole błękitem, czernią, potem znowu błękitem. Zacisnąwszy dłonie na lodowato zimnym relingu, wypatrywałem polarnych czap, ale znajdowaliśmy się już zbyt blisko, aby dało się ogarnąć je spojrzeniem. Widziałem tylko czysty lazur mórz, prześwitujący w dziurach między kłębiącymi się chmurami, od czasu do czasu zaś skrawek brązowego lub zielonego lądu.

— To piękna planeta — powiedziałem. — Może nie aż tak piękna jak Yesod, niemniej jednak naprawdę urocza.

Kapitan wzruszył ramionami.

— Gdybyśmy chcieli, uczynilibyśmy ją lepszą od Yesodu.

— Tak właśnie się stanie — zapewniłem go. Dopiero teraz uświadomiłem sobie, że naprawdę w to wierzę. Zrobimy to, kiedy wystarczająco wielu z nas opuści ją, by potem wrócić.

Obłoki uspokoiły się nieco, jakby jakiś mag wyszeptał odpowiednie zaklęcie albo jakby ujrzały kobiecą pierś odsłoniętą po to, by je zawstydzić i oszołomić. Żagle zostały już dawno zwinięte; marynarze uwijali się po pokładzie i na rejach, upewniając się, że wszystko jest dobrze umocowane i zabezpieczone przed zniszczeniem.

Jak tylko pospieszne przygotowania dobiegły końca, odczuliśmy pierwszy, jeszcze dość słaby podmuch wiatru Urth, a wraz z nim dopadł nas świat dźwięków: maszty zadźwięczały jak rebeki, a liny zaśpiewały głośno, każda innym głosem.

Zaraz potem szalupa zakołysała się gwałtowie, po czym zanurzyła rufą w atmosferze, tak że oświetlone blaskiem słońca obłoki Urth wzniosły się wysoko nad rufową nadbudówkę, natomiast Burgundofara i ja runęliśmy na pokład, trzymając się kurczowo słupków relingu.

Kapitan, który jakby nigdy nic siał z ręką opartą o jeden z fałów, uśmiechnął się i zawołał:

— Ho, ho, a ja myślałem, że przynajmniej ona jest prawdziwym żeglarzem! Pomóż mu wstać, ślicznotko, bo jak nie, to poślę cię na dół do kuchni.

Starałem się nie utrudniać zadania Burgundofarze, ona zaś pomagała mi ze wszystkich sil, zgodnie z poleceniem kapitana, dzięki czemu dość szybko zdołaliśmy się podnieść (pokład, choć zupełnie gładki, był pochylony pod niewiarygodnie dużym kątem), a nawet zrobić kilka kroków w kierunku dowódcy.

— Trzeba sporo pożeglować na takiej małej skorupie, żeby stać się prawdziwym marynarzem — powiedział. — Wielka szkoda, że musimy was tu wysadzić, bo coś mi się widzi, że nadawalibyście się do tej roboty.

Odparłem, że lądowanie na Yesodzie przebiegało nieporównanie łagodniej.

— Bo nie musieliście wytracić w atmosferze tak wielkiego potencjału — wyjaśnił. — Poza tym, wpadliśmy w nią bez kawałka żagla, prawie z pełną szybkością. Przez jakiś czas lepiej nie zbliżajcie się do relingu, bo pęd powietrza mógłby zedrzeć wam skórę z ciała.

— Przecież mamy nasze naszyjniki…

— Bez nich już teraz usmażylibyście się jak frytki. Jednak jak każde urządzenie, mają określoną wytrzymałość, a ten wiatr… Co prawda powietrze jest tu jeszcze za rzadkie, żeby nim oddychać, ale ma już wystarczająco dużą gęstość, żeby rozgrzać kadłub do białości.

Przez pewien czas rufa żarzyła się jak palenisko pieca, ale potem przygasła, szalupa zaś ustawiła się w bardziej naturalnej pozycji, choć wiatr wciąż wył w olinowaniu, a chmury uciekały przed nami niczym strzępki piany wyrzucane spod młyńskiego koła.

Kapitan skrył się w nadbudówce, ja zaś poszedłem za nim, aby dowiedzieć się, czy możemy już zdjąć naszyjniki. Pokręcił głową, wskazał reling, z którego zwieszały się teraz sople lodu, po czym wyjaśnił, że bez otaczającej nas, ochronnej warstwy powietrza nie wytrzymalibyśmy na pokładzie nawet dziesiątej części wachty. Zapytał również, czy nie zwróciłem uwagi, że jest ono coraz bardziej świeże i rześkie.