— Tą ścieżką na pewno chodzi wielu ludzi.
— Był tu dziś rano, kiedy wylądowaliśmy. — Wskazałem jej głęboko odciśnięty ślad. — Widzisz, jaki jest ciemny i głęboki? Chłopiec nadszedł od strony pola, tak jak my, i miał stopy mokre od rosy.
Rozmiar jego stopy świadczy o tym, że jeszcze nie jest dorosły, ale jednocześnie porusza się dużymi krokami, więc nie jest też zupełnie mały.
— A ty jesteś bardzo dokładny i spostrzegawczy. O tym też dowiedziałam się od Gunnie. Ja na pewno nie zwróciłabym uwagi na te szczegóły.
— Za to wiesz o statkach i żegludze w przestrzeni tysiąc razy więcej ode mnie, chociaż odbyłem dwie długie międzygwiezdne podróże.
Przez pewien czas należałem do jezdnego patrolu, więc musiałem nauczyć się czytać ślady.
— Może powinniśmy pójść w przeciwnym kierunku?
Pokręciłem głową.
— Przybyłem tu po to, by ocalić tych ludzi, a uciekając przed nimi raczej nie zdołam im pomóc.
Przez jakiś czas szliśmy w milczeniu, aż wreszcie Burgundofara powiedziała cicho:
— Nie zrobiliśmy nic złego.
— To znaczy nic, o czym oni by wiedzieli — poprawiłem ją. — Każde z nas ma na sumieniu wiele złych uczynków, mnie natomiast nagromadziło się ich z tysiąc, albo nawet dziesięć tysięcy.
Ponieważ w lesie panowała głęboka cisza, w powietrzu zaś nie czuć było zapachu dymu, przypuszczałem, że od wsi dzieli nas jeszcze co najmniej mila. Tymczasem kiedy minęliśmy ostry zakręt, naszym oczom ukazała się wyludniona osada składająca się z około dziesięciu chałup.
— Moża uda nam się przemknąć cichaczem? — szepnęła dziew czyna. — Chyba wszyscy jeszcze śpią.
— Możesz być pewna, że nikt nie śpi — odparłem. — Obserwują nas z wnętrza swoich domostw, trzymając się z dala od drzwi, żebyśmy nikogo nie zauważyli.
— Musisz mieć dobry wzrok.
— Wcale nie. Po prostu znam sposób myślenia takich łudzi, a poza tym wiem, że chłopiec zdążył uprzedzić ich o naszym nadejściu. Jeśli teraz spróbujemy przejść jakby nigdy nic przez środek osady, zaatakują nas od tyłu widłami i siekierami. — Postąpiłem krok naprzód, podniosłem do ust złączone dłonie i wykrzyknąłem: — Ludzie, słuchajcie!
Jesteśmy bezbronnymi wędrowcami! Nie mamy pieniędzy, nie żywimy złych zamiarów! Prosimy tylko, żebyście pozwolili nam skorzystać ze ścieżki!
W ciszy coś jakby się poruszyło, ale nikt nam nie odpowiedział. Skinąłem na Burgundofarę, żeby robiła to samo co ja, i ruszyłem naprzód; niemal natychmiast z najbliższej chałupy wyszedł około pięćdziesięcioletni mężczyzna z brązową brodą poprzetykaną pasmami siwizny. W ręku trzymał cep.
— Zapewne jesteś hetmanem tej wioski — zwróciłem się do niego. — Dziękujemy ci za gościnność. Jak już powiedziałem, przybywamy w pokoju.
Wpatrywał się we mnie w milczeniu. Zaczęły mnie już ogarniać niemiłe skojarzenia z pewnym człowiekiem w murarskim fartuchu. którego spotkałem w Thraksie, ale na szczęście brodacz wreszcie przemówił: — Herena twierdzi, że przybywacie ze statku, który spadł z nieba.
— Jakie to ma znaczenie, skąd przybywamy? Jesteśmy spokojnymi wędrowcami. Prosimy tylko o to, żebyście pozwolili nam przejść przez waszą wioskę.
— Dla mnie to ma znaczenie. Herena jest moją córką. Muszę wiedzieć, czy kłamie, czy mówi prawdę.
— Jak widzisz, jednak nie jestem nieomylny — szepnąłem do Burgundofary.
Uśmiechnęła się, choć nie ulegało wątpliwości, że bardzo się boi.
— Musiałbyś być głupcem, hetmanie, gdybyś uwierzył słowu nie znajomego, a nie własnej córce. — Kątem oka dostrzegłem dziewczynę, która zbliżyła się do otwartych drzwi chałupy, by lepiej nas słyszeć. — Wyjdź, Hereno. Nie zrobimy ci nic złego.
Była wysoka, miała jakieś piętnaście lat, długie brązowe włosy oraz skurczone, jakby zasuszone ramię, niewiele większe od ramienia niemowlęcia.
— Dlaczego nas śledziłaś?
Powiedziała coś, czego nie zrozumiałem.
— Nikogo nie śledziła — warknął ojciec. — Zbierała orzechy. To dobre dziecko.
Czasem, choć zdarza się to bardzo rzadko, spoglądamy na coś, co widzieliśmy setki razy i nagle widzimy tę rzecz tak, jakbyśmy ujrzeli ją po raz pierwszy. Kiedy ja, nadąsana Thecla, rozstawiałam sztalugi w pobliżu malowniczego wodospadu, mój nauczyciel zawsze powtarzał mi, bym starała się zobaczyć go na nowo. Nie rozumiałam, co ma na myśli, w końcu zaś doszłam do wniosku, że nic, że to tylko intrygujące, choć puste słowa. Teraz ujrzałem skurczone ramię Hereny nie jako trwałą deformację, lecz jako zwykłą pomyłkę, dającą się łatwo naprawić kilkoma maźnięciami pędzla.
— Musi być jej trudno… — zaczęła Burgundofara, lecz chyba przestraszyła się, że może urazić hetmana lub jego córkę, gdyż zawiesiła głos, po czym dokończyła niezręcznie: — …wstawać tak wcześnie.
— Mogę wyleczyć jej rarnię, jeśli sobie życzysz — powiedziałem.
Hetman otworzył usta, a następnie zamknął je, nie wydając żadnego dźwięku. Wyraz jego twarzy nie zmienił się ani trochę, lecz w oczach mężczyzny dostrzegłem lęk.
Chcesz tego? — zapytałem wprost.
— Tak… Tak, oczywiście.
Czułem na sobie ciężar jego spojrzenia, a także ciężar spojrzeń ukrytych mieszkańców wioski.
— Musi pójść ze mną — oświadczyłem. — To nie potrwa długo.
Nie odejdziemy daleko.
Powoli skinął głową.
— Hereno, pójdziesz z tym panem. — (Nagle uświadomiłem sobie, jak oszałamiające wrażenie musiał wywrzeć na tych prostych ludziach strój, który zabrałem z kajuty.) — Bądź posłuszna i pamiętaj, że ja i twoja matka zawsze…
Odwrócił się gwałtownie.
Szliśmy z powrotem ścieżką tak długo, aż wioska zniknęła nam z oczu, po czym zatrzymaliśmy się na niewielkiej polanie. Kazałem dziewczynie zdjąć obszarpany chałat, a ona bez słowa protestu ściągnęła go przez głowę.
Wydawało mi się, że szkarłatnozłote liście oraz jej różowobrązowe ciało należą do jakiegoś soczyście kolorowego mikrokosmosu, któremu przyglądam się przez dziurkę od klucza. Śpiew ptaków oraz szmer płynącej wody docierały do mnie z wielkiej oddali, niczym dźwięki instrumentów z orkiestronu na położonym hen, daleko w dole dziedzińcu.
W chwili gdy dotknąłem barku Hereny, rzeczywistość przeistoczyła się w glinę, dającą się dowolnie modelować i przekształcać. Kilkoma ruchami uformowałem nowe ramię stanowiące zwierciadlane odbicie zdrowego. Łza, która spłynęła mi na rękę, była tak gorąca, że aż parzyła; dziewczyna drżała jak osika.
— Gotowe — oznajmiłem wreszcie. — Ubierz się.
Otworzyłem drzwi i wróciłem do jej mikrokosmosu, on zaś znowu stał się dla mnie prawdziwym światem.
Odwróciła się twarzą do mnie i uśmiechnęła, choć na jej policzkach widać było wyraźne ślady łez.
— Kocham cię, sieur — szepnęła, po czym uklękła i pocałowała czubek mego buta.
— Czy mogę zobaczyć twoje ręce? — zapytałem.
Chyba sam nie bardzo wierzyłem, że udało rni się dokonać czegoś takiego.
Wyciągnęła je przed siebie.
— Teraz wywiozą mnie daleko stąd, żebym pracowała jak niewolnica, ale to nic nie szkodzi. Albo nie: ucieknę w góry, a tam nikt mnie nie znajdzie.
Przyglądałem się jej rękom, które wydawały mi się doskonałe w każdym szczególe, nawet kiedy je złączyłem. Bardzo rzadko się zdarza, żeby ktoś miał obie ręce takiej samej wielkości i kształtu, gdyż zazwyczaj ta, którą posługujemy się częściej, jest trochę większa i ma bardziej zniszczoną skórę.