— Gdzieś tu powinna być świeca… — wymamrotała Burgundofara. Usłyszałem, jak szuka po omacku, chwilę później zaś ujrzałem ją. mimo że nie udało się jej odnaleźć świecy; otulona kocem stała obok niewielkiego stolika, tuż przy resztkach tego, co jeszcze niedawno było naszym łóżkiem. Pokój rozjaśniło to samo niezwykle światło, które niedawno zapłonęło w chacie chorego mężczyzny. Burgundofara obejrzała się, zdezorientowana, zobaczyła swój cień na ścianie, krzyknęła przeraźliwie i uciekła tak jak inni.
Pogoń za nią nie miała sensu. Najlepiej, jak mogłem, zabarykadowałem wejście krzesłami oraz resztkami drzwi, po czym, wciąż w blasku tajemniczego światła, które zdawało się wędrować po pokoju za moim wzrokiem, ściągnąłem na podłogę materac, żebyśmy mieli gdzie się położyć.
Napisałem „położyć”, nie zaś,,przespać”, ponieważ wątpię, czy którykolwiek z nas zasnął na dłużej, choć ja na na pewno zdrzemnąłem się dwa albo trzy razy. Budziły mnie odgłosy jego wędrówek, bynajmniej nie ograniczonych czterema ścianami pomieszczenia. Wystarczyło, bym zamknął oczy, a ściany znikały, sufit zaś stawał się przezroczysty jak szkło, dzięki czemu mogłem ujrzeć moją gwiazdę mknącą ku nam z niewyobrażalną prędkością, a jednak wciąż jeszcze bardzo, bardzo odległą. Wreszcie nie wytrzymałem, wstałem z posłania, podszedłem do okna, otworzyłem okiennice i spojrzałem w niebo.
Noc była chłodna i pogodna. Gwiazdy lśniły w górze jak brylanty. Okazało się, że znam położenie mojej gwiazdy, tak jak dzikie gęsi zawsze potrafią odszukać miejsce, w którym przyszły na świat, choćby całą okolicę spowijała mgła lub nieprzenikniona ciemność. To znaczy, wiedziałem, gdzie powinna być, bo kiedy skierowałem tam wzrok, ujrzałem tylko bezkresną pustkę. Wszędzie dokoła migotały srebrzyste gwiazdy, niczym drogocenne kamienie zdobiące fuliginowy płaszcz mistrza naszej konfraterni; całkiem możliwe, iż każda z nich należała do innego posłańca, równie zagubionego i zdezorientowanego jak ja. Jednak żadna z nich z pewnością nie należała do mnie. Moja była tam, w nieprzeniknionym mroku — wyczuwałem jej istnienie, lecz nie mogłem jej dostrzec.
Autor tworzący kronikę taką jak ta zawsze odczuwa pokusę, by opisać jakiś długo- lub krótkotrwały proces: problem polega na tym. że niektóre wydarzenia następują nagle, bez żadnego ostrzeżenia. Po prostu nie ma ich, a w następnej chwili już są. Wówczas człowiek przekonuje się znienacka, że jest taki, jaki jest, nie zaś taki, jakim widział się w swoich wyobrażeniach.
Tak właśnie stało się ze mną. W swoim przekonaniu byłem rozpaloną gwiazdą, światłem przewodnim dla statków żeglujących na pograniczu Yesodu i Briaha, nieustraszenie wysyłającym w ciemność życiodajne promienie. Ten obraz rozwiał się w okamgnieniu, ja natomiast stałem się na powrót zwyczajnym człowiekiem spoglądającym w nocne niebo. Byłem cały zlany potem i trząsłem się trochę z zimna. a trochę ze strachu, ponieważ za plecami miałem trupa, wędrującego niespokojnie po pokoju i nie tylko.
Miasteczko Os było pogrążone w ciemności; zielona Luna, właśnie nikła za mrocznymi wzgórzami wznoszącymi się na drugim brzegu Gyoll. Spojrzałem tam, gdzie jakiś czas temu stał Ceryx wraz ze swoja publicznością i, nie wiedzieć czemu, odniosłem wrażenie, że wciąż ich widzę. Działając pod wpływem impulsu, którego nie rozumiałem i nadal nie rozumiem, odwróciłem się od okna, założyłem ubranie, po czym jednym susem przesadziłem parapet i wylądowałem na błotnistej uliczce. Lądowanie było tak twarde, że przez chwilę obawiałem się, iż złamałem sobie nogę w kostce. Na statku ważyłem nie więcej niż kłębek wełny, a odzyskawszy pełną władzę w nodze poczułem się chyba odrobinę zbyt pewnie. Teraz przekonałem się dość boleśnie, że tu, na Urth, powinienem jednak zachować nieco większą ostrożność. Gwiazdy skryły się za całunem obłoków, w związku z czym musiałem szukać po omacku tego, co zobaczyłem z góry, okazało się jednak, że wzrok mnie nie mylił: na ziemi leżał mosiężny lichtarz z resztką świecy, którą nie zainteresowałby się nawet największy nędzarz, obok zaś, w rynsztoku, spoczywały zwłoki kota i małego ptaszka. Zaraz potem martwy mężczyzna powtórzył mój wyczyn i także wyskoczył na ulicę, ale zrobił to znacznie sprawniej ode mnie. Przemówiłem do niego; co prawda nic nie odpowiedział, ale kiedy na próbę zrobiłem parę kroków, ruszył za mną potulny niczym jagnię.
Odechciało mi się już zupełnie spać, resztki zmęczenia zaś, jakie odczuwałem po tym, gdy przywołałem go do życia, znikły bez śladu za sprawą rozpierającej mnie radości; nie posiadałem się ze szczęścia wiedząc, że moja dusza nie mieszka już w marionetce z ciała i kości, którą ludzie nazywali Severianem, lecz w odległej gwieździe tętniącej energią tak wielką, że wystarczyłoby jej dla dziesięciu tysięcy planet. Obserwując ukradkiem nieboszczyka, przypomniałem sobie, jak długą wędrówkę odbyłem w towarzystwie Milesa, choć na dobrą sprawę każdy z nas powinien paść po przejściu najwyżej kilku kroków. Wiedziałem jednak, iż teraz sprawy mają się zupełnie inaczej.
— Przejdźmy się trochę — zaproponowałem. — Zwiedzimy miasto, a jak tylko otworzą pierwszy bar, postawię ci szklaneczkę czegoś mocniejszego.
Nie odezwał się ani słowem. Kiedy chmury rozsunęły się na chwilę i na jego twarz padł zimny blask gwiazd, przekonałem się, iż wygląda jak człowiek błądzący po krainie najdziwniejszych snów.
Gdybym chciał opisać ci, czytelniku, naszą wędrówkę po mieście. z pewnością zanudziłbym cię na śmierć, choć dla mnie wcale nie była ona nudna. Najpierw szliśmy na północ tak długo, aż dotarliśmy do muru mało solidnej konstrukcji, wzniesionego bardziej ze strachu i próżności niż z autentycznej potrzeby. Zawróciliśmy, by zagłębić się w labirynt malowniczych krętych uliczek; do rzeki doszliśmy w chwili, gdy na niebie za naszymi plecami pojawiły się pierwsze oznaki wstającego dnia.
Idąc niespiesznie wzdłuż nabrzeża podziwialiśmy zgromadzone tam statki i łodzie; nagle zaczepił nas jakiś stary człowiek, z pewnością mający kłopoty ze snem, co często zdarza się w tym wieku, i dlatego zażywający spaceru o tak wczesnej porze.
— Zama! — wykrzyknął ze zdumieniem. — Ludzie mówili, że nie żyjesz!
Roześmiałem się. a wtedy człowiek, który niedawno był martwy, uśmiechnął się lekko.
Starzec najwyraźniej nie mógł wyjść z podziwu.
— Niech mnie licho, w życiu nie wyglądałeś tak zdrowo!
— Czy ludzie mówili, jak umarł? — zapytałem.
— Utonął. Podobno łódź Piniana wywróciła się do góry dnem przy wyspie Baiulo.
— Nie wiesz, czy ma żonę? — Stary człowiek spojrzał na mnie podejrzliwie, więc wyjaśniłem: — Poznałem go wczoraj wieczorem.
Piliśmy aż do świtu, a teraz chcę odprowadzić go do domu, bo wlał w siebie trochę więcej, niż powinien.
— Nie ma żadnej rodziny. Mieszka u Piniana, a on potrąca mu za to z pensji. — Powiedział mi, jak tam dotrzeć, i opisał dom, chyba jeden z najnędzniejszych w miasteczku. — Na twoim miejscu nie odstawiałbym go o tej porze, szczególnie po tym, jak zatopił łódź.
Pinian będzie na niego wściekły. — Pokręcił z niedowierzaniem głową. — Do licha, wszyscy mówili, że wyłowiono go martwego obok wyspy!
Nie bardzo wiedziałem, co odpowiedzieć, wiec wymamrotałem tylko:
— Ludzie gadają różne rzeczy.
Potem, wzruszony widokiem tego stojącego nad grobem, starego człowieka, którego tak bardzo ucieszyła wiadomość, że inny człowiek, młody i zdrowy, będzie żył jeszcze wiele lat, położyłem mu rękę na głowie i wyrecytowałem wyświechtaną formułkę o tym, jak to życzę mu pomyślności i zdrowia zarówno w tym życiu, jak i w następnym. Było to błogosławieństwo, którego czasem udzielałem jako Autarcha.