— Powinien się położyć — szepnęła Burgundofara. — Za każdym razem traci mnóstwo sił.
Hadelin wskazał nam drzwi ukryte za schodami prowadzącymi na górny pokład.
— Jeśli pozwolisz, sieur, chętnie pokażę ci kabinę. Nie jest zbyt przestronna, ale…
Ponownie pokręciłem głową. Po obu stronach drzwi znajdowały się drewniane ławki; poprosiłem, by pozwolono mi spocząć na którejś z nich. Burgundofara zeszła pod pokład obejrzeć kabinę, ja natomiast siedziałem nieruchomo, usiłując wymazać spod powiek obraz twarzy Zamy i obserwując krzątaninę marynarzy przygotowujących łódź do wypłynięcia. Jeden z nich, o niemal brązowej, ogorzałej twarzy, wydawał mi się znajomy, ale choć niczego nie zapominam, to często mam problemy z dotarciem do konkretnych wspomnień ukrytych w czeluściach mojej pamięci.
Rozdział XXXIII
Na pokładzie „Alcyone”
Ranka powietrze miało przejrzystość najczystszego kryształu. Choć przebywałem tam bardzo krótko, zdążyłem dobrze poznać jego kręte uliczki i mściwych mieszkańców, teraz jednak, w czystym blasku wstającego słońca, przypominało zaczarowane miasto z brązowej książki Thecli. Rzecz jasna, zapamiętałem każde słowo tej historii, teraz więc oparłem się o reling i opowiedziałem ją sobie raz jeszcze, obserwując przesuwający się brzeg i wsłuchując się w poskrzypywanie desek łodzi kołysanej podmuchami ledwie wyczuwalnego, ożywczego wiatru.
Jak już wspomniałem, łódź była szebeką, co oznacza, że miała spore zanurzenie oraz smukły kadłub. Na fokmaszcie niosła ogromny żagiel łaciński, na grotmaszcie trzy mniejsze, prostokątne, na bezan-maszcie żagiel gaflowy, nad nim natomiast żagiel gniezdny. Bom żagla gaflowego przedłużono pokaźnym drzewcem, na którym przy szczególnie uroczystych okazjach (za jaką, zdaje się, Hadelin uznał nasze wypłyniecie z portu w Os) wywieszano cokolwiek nadgryzioną zębem czasu banderę. Na szczytach masztu powiewały mniejsze, różnobarwne flagi, nie reprezentujące żadnego znanego mi narodu żyjącego na Urth. Nie da się ukryć, że w samym żeglowaniu jest coś niezmiernie odświętnego, naturalnie pod warunkiem, iż odbywa się ono za dnia i przy dobrej pogodzie. Zdawałem sobie sprawę, że z każdą chwilą zbliża się moment, kiedy wyruszymy w drogę, i z każdym uderzeniem serca robiło mi się lżej na duszy. Co prawda czułem, że powinienem raczej odczuwać wyczerpanie i przygnębienie, jak wtedy, gdy spoglądałem na martwe — teraz już na pewno i nieodwołalnie — ciało Zamy, lecz było to całkowicie niemożliwe. Naciągnąłem na głowę kaptur jak wówczas, gdy z uśmiechem na ustach podążałem w nieznane Wodną Drogą, i choć tylko przypadek sprawił, że płaszcz, który teraz miałem na sobie (zabrałem go z kajuty na pokładzie statku Tzadkiel pewnego poranka niewyobrażalnie dawno temu), również był barwy fuliginu, to jednak ponownie się uśmiechnąłem, gdyż zdałem sobie sprawę, że Wodna Droga biegnie brzegiem tej samej rzeki, którą ja lada chwila pożegluję w kierunku Nessus.
Obawiając się. że zaraz wróci Burgundofara albo że któryś z marynarzy spojrzy mi znienacka w twarz, wstałem z ławki i wspiąłem się na górny pokład, by przekonać się, że wtedy, kiedy ja byłem głęboko pogrążony w myślach, łódź odbiła od nabrzeża. Os zostało już daleko za nami i z pewnością znikłoby nam z oczu, gdyby nie to, że tego
Dawno temu, kiedy pług wciąż jeszcze stanowił nowość, dziewięciu mężów podążało w górę rzeki szukając miejsca, gdzie mogliby założyć nowe miasto. Po wielu dniach mozolnego wiosłowania dotarli do leśnej polany, na której stara kobieta zbudowała sobie chatę i uprawiała niewielki ogródek.
Natychmiast przybili do brzegu, ponieważ wiele dni temu skończyły im się zapasy, w związku z czym odżywiali się wyłącznie rybami i pili rzeczna wodę. Stara kobieta, która miała na imię Fauna, poczęstowała ich pitnym miodem i dojrzałymi melonami, fasolą białą, czerwona i czarną, marchwią i rzepą, ogórkami dorównującymi grubością męskiemu ramieniu oraz jabłkami, czereśniami i brzoskwiniami.
Noc spędzili przy ogniu w jej chacie, rankiem zaś, kiedy wyruszyli na spacer, przekonali się, że miejsce zostało jakby stworzone po to, by wybudować na nim miasto: rzeką można było dostarczać z gór kamienie na drewnianych tratwach, nie brakowało znakomitej wody, gleba zaś była tak żyzna, że każde ziarno dawało dziesięciokrotnie większe plony niż gdzie indziej.
Zwołali więc naradę. Część z nich uważała, że należy zabić starą kobietę, inni, bardziej litościwi, chcieli przegnać ją precz, jeszcze inni proponowali, żeby skłonić ją podstępem do oddania zierni. Jednak ich przywódca, człowiek nadzwyczaj pobożny, rzeki:
— Jeśli uczynimy którąś z tych niegodziwości, możecie być pewni, iż nie ujdzie to uwagi Prastwórcy, ponieważ ta kobieta przyjęła nas pod swój dach i dała wszystko z wyjątkiem ziemi. Zaproponujmy jej zapłatę. Możliwe, iż zgodzi się ją przyjąć, nie zdając sobie sprawy z wartości tego. co nam sprzedaje.
Wyczyścili do połysku wszystkie miedziane i brązowe monety, wsypali je do worka i dali starej kobiecie, ale odmówiła ich przyjęcia, ponieważ bardzo kochała swój stary dom.
— Zwiążmy ja i wsadźmy do dłubanki — zaproponował wówczas jeden z mężczyzn. — Potem puścimy dłubankę z prądem i w ten sposób pozbędziemy się staruchy, a żaden z nas nie splami sobie rąk jej krwią. Przywódca pokręcił głową.
— Jej duch z całą pewnością nawiedzałby nasze miasto — powiedział.
Wówczas dorzucili do worka nieco srebrnych monet, ale kobieta i tym razem nie zgodziła się sprzedać ziemi.
— Jest stara, więc pewnie już niedługo umrze — rzekł jeden z nich. — Zostanę tu i będę się nią opiekował, a kiedy wybije jej godzina, wrócę do was, przynosząc dobrą wiadomość.
Jednak przywódca nie zgodził się na to, ponieważ dostrzegł żądzę mordu w oczach tego człowieka. Radzi nie radzi, dorzucili do worka cale złoto, jakie mieli — a nie było go zbyt wiele — i dali je kobiecie; ona jednak i tym razem odmówiła.
Wtedy przywódca zwrócił się do niej w te słowa:
— Powiedz nam, czego chcesz za tę ziemię. Muszę cię bowiem ostrzec, że zdobędziemy ją tak czy inaczej, a ja nie zdołam już dłużej powstrzymywać moich kompanów.
Kobieta zastanowiła się głęboko, po czym odparła: — Budując miasto musicie założyć pośrodku ogród z drzewami, kwiatami i krzewami, w samym środku tego ogrodu wzniesiecie zaś mój pomnik wykonany z drogocennych kruszców.
Zgodzili się na to z ochotą i odpłynęli, a kiedy po pewnym czasie wrócili z dobytkiem, żonami i dziećmi, po starej kobiecie nie został żaden ślad. Rozebrali jej chatę, drewno spalili w ogniskach, a podczas budowy miasta jedli zgromadzone przez nią zapasy. W samym środku, zgodnie z obietnicą, założyli ogród — co prawda nie był zbyt duży, lecz zamierzali stopniowo go powiększać — pośrodku ogrodu zaś postawili pomnik z malowanego drewna. Mijały lata; farba zniszczyła się, drewno popękało, a kwiatowe rabaty zarosły chwastami, mimo że zawsze znalazło się parę starych kobiet, które sadziły tulipany i hiacynty oraz karmiły okruszkami gołębie siadujące na ramionach drewnianej postaci.
Miasto zyskało piękną nazwę, piękne mury i piękne wieże, choć mury mogły co najwyżej bronić jego mieszkańców przed natarczywością żebraków, natomiast w pomieszczeniach na szczytach wież zamiast strażników mieszkały sowy. Ani wędrowcy, ani okoliczni rolnicy nie używali pięknej nazwy wymyślonej przez budowniczych; ci pierwsi zwali je Pestis, ci drudzy Urbis. Mimo to w mieście osiedliło się wielu kupców i cudzoziemców, dzięki czemu rozrastało się szybko, aż wreszcie dotarło do podnóża gór. Rolnicy bogacili się, sprzedając pola i łąki pod zabudowę.