— Dwóch z nich powalił na ziemię — wtrąciła Herena. — Chyba jednak nic im się nie stało, bo od razu zerwali się na nogi i uciekli, aż się zakurzyło.
— Ledwo zdążyliśmy zasnąć, kiedy obudził nas posługacz z oberży, w której zatrzymałeś się na noc, sieur — ciągnął Declan. — Zaczął opowiadać o tym, co jadłeś i piłeś oraz że wskrzesiłeś martwego człowieka. Poszliśmy zobaczyć to na własne oczy. W sali na dole było mnóstwo ludzi, którzy rozprawiali o niedawnych wydarzeniach; niektórzy z nich poznali nas. bo wcześniej opowiadaliśmy im o tobie. Nie mieliśmy pieniędzy, więc poczęstowali nas piwem — mogliśmy też najeść się do syta jajkami na twardo, bo te dają wszystkim, którzy zamówią przynajmniej jeden kufel. Wtedy któryś z nich wspomniał, że ty i kobieta odpływacie z samego rana na pokładzie „Alcyone”.
Herena potwierdziła jego słowa energicznym skinieniem głowy.
— A więc przyszliśmy tu o brzasku. Nasza beczka leżała niedaleko nabrzeża, a ja zbudziłam Declana, jak tylko zaczęto świtać. Kapitan jeszcze nie wrócił na pokład, ale spotkaliśmy jego zastępcę; kiedy dowiedział się, że jesteśmy gotowi zapłacić pracą za podróż, zgodził się nas zabrać, więc od razu zaczęliśmy pomagać przy załadunku.
Zauważyliśmy cię od razu, jak przyszedłeś, sieur, i widzieliśmy wszystko, co wydarzyło się na brzegu. Od tamtej pory staramy się być tak blisko ciebie, jak to tylko możliwe.
Skinąłem głową, ale spoglądałem już w kierunku dziobu, ponieważ na przednim pokładzie zjawili się Hadelin i Burgundofara. Wiatr przyciskał do jej ciała mocno sfatygowany marynarski strój, ja zaś po raz kolejny zdumiałem się widząc, jak bardzo jest szczupła, ponieważ miałem jeszcze świeżo w pamięci potężne, umięśnione ciało Gunnie.
— Ta kobieta… — wyszeptał ochryple Declan. — Kiedy była pod pokładem, razem z kapitanem…
Nie pozwoliłem mu dokończyć.
— Wiem. Minioną noc także spędzili razem. Nie mam do niej żadnego prawa. Może robić, co jej się podoba.
Właśnie wtedy Burgundofara wybuchnęła głośnym śmiechem, rozbawiona słowami Hadelina, i spojrzała w górę, na wypełnione wiatrem żagle.
Rozdział XXXIV
Ponownie Saltus
Jeszcze przed południem pędziliśmy niczym jacht podczas regat. Wiatr świszczał w takielunku, a pierwsze wielkie krople deszczu znaczyły wyblakłe płótno niby plamy ciemnej farby. Ze swego stanowiska przy relingu na nadbudówce przyglądałem się, jak załoga coraz bardziej zmniejsza i tak już niewielką powierzchnie żagli. Kiedy zjawił się Hadelin i z przesadną uprzejmością poprosił, bym zechciał skryć się pod pokład, zapytałem go, czy nie powinniśmy przeczekać wichury przy brzegu.
— Nie możemy, sieur. Aż do Saltus nic ma żadnej przystani, a na tym odcinku rzeki najlepiej jest trzymać się środka koryta. Niebawem naprawdę mocno dmuchnie, ale ta łajba wytrzymywała już gorsze przygody.
Popędził na śródokręcie, aby zbesztać guzdrających się, jego zdaniem, marynarzy.
Przeszedłem na dziób. Zdawałem sobie sprawę, iż już wkrótce mogę utonąć, ale ku swemu zdziwieniu stwierdziłem, że wcale się tym nie przejmuję. Bez względu na to, czy miałem przed sobą wiele lat, czy tylko niespełna wachtę życia, nic nie mogło zmienić faktu, że osiągnąłem zamierzony cel, a jednocześnie poniosłem sromotną klęskę. Sprowadziłem Nowe Słońce, które nie zdoła dotrzeć do Urth za mego życia, ani nawet za życia mych potomków. Gdybyśmy jednak zdołali dotrzeć do Nessus, nie pozostałoby mi nic innego jak tylko ponownie zasiąść na tronie Feniksa, dokonać oceny postępowania suzerena. który zastąpił ojca Inire (byłem bowiem pewien, iż wspomniany przez wieśniaków… monarcha” nie może być ojcem Inire), nagrodzić go lub ukarać, w zależności od tego, na co sobie zasłużył, potem zaś spędzić resztę życia wśród jałowego przepychu Domu Absolutu lub okropieństw pól bitewnych. Gdyby przyszło mi do głowy spisać relację z tych wydarzeń, podobną do tej, którą cisnąłem w międzygwiezdną pustkę ze statku Tzadkiel, nie znalazłoby się w niej nic, co mogłoby zainteresować nawet najmniej wymagającego czytelnika.
Wichura szarpała mym płaszczem jak czarną banderą i łopotała łacińskim żaglem podobnym do skrzydeł jakiegoś monstrualnego ptaka, przedni żagiel został całkowicie zwinięty, lecz i tak „Alcyone” gnała po spienionych wodach Gyoll niczym ogarnięty szaleństwem rumak, pierwszy oficer trzymał się kurczowo baksztagu i klął monotonnie, przerywając jedynie dla nabrania oddechu. Na mój widok przerwał nie kończącą się litanię, pospiesznie ściągnął czapkę — nie rozumiem. jakim sposobem trzymała mu się na głowie w tym huraganowym wietrze — i wykrzyknął:
— Czy mogę z tobą porozmawiać, sieur?
Uśmiechnąłem się i skinąłem głową.
— Przypuszczam, że nie możecie zwinąć wszystkich żagli, bo wów czas utracilibyśmy sterowność?
Właśnie wtedy wichura uderzyła w nas z pełną siłą. „Alcyone” położyła się na burtę, a kiedy się wyprostowała (fakt, że zdołała to uczynić, przynosi wielką chwałę jej budowniczym), woda wokół nas zagotowała się pod uderzeniami gradu. Łoskot, jaki czyniły lodowe pociski uderzając o pokład, był ogłuszający. Oficer pospieszne ukrył się pod okapem górnego pokładu, ja zaś nie zwlekając poszedłem w jego ślady. Jak tylko znalazłem się przy nim, ku memu zdumieniu padł przede mną na kolana.
— Sieur, błagam cię, nie pozwól nam zatonąć! Nie chodzi mi o mnie, ale o moją żonę i dzieci! Pobraliśmy się zaledwie rok temu i…
— Na jakiej podstawie sądzisz, że jestem w stanie ocalić wasz statek?
— Chodzi o kapitana, prawda, sieur? Zajmę się nim, jak tylko zapadnie zmrok. — Musnął palcami rękojeść sztyletu o długim ostrzu, który miał przytroczony do pasa. — Jest paru takich, co staną po mojej stronie. Zrobię to, sieur, przysięgam na wszystko, co mi drogie!
— Widzę, za zamierzasz stanąć na czele buntu — odparłem.
Wygadujesz jakieś brednie. — Łódź ponownie przechyliła się tak mocno, że koniec głównej rei zanurzył się w wodzie. — Nie potrafię uciszać burz, tak samo jak nie potrafię…
Umilkłem, ponieważ stwierdziłem, że przemawiam do powietrza. Oficer wyskoczył spod okapu i zniknął za zasłoną gradu i deszczu.
Wzruszywszy ramionami, usiadłem na tej samej wąskiej ławeczce, z której obserwowałem załadunek towarów, a raczej ponownie zanu-rzyłem się w tej samej otchłani, w którą skoczyłem wraz z Burgundofarą pod przedziwną kopułą na Yesodzie; spadając w przepaść bez dna, posadziłem na ławeczce bezwolną marionetkę, poruszając nią za pomocą sznurków, z których każdy mógłby zadusić połowę Briaha.
Po pewnym czasie — równie dobrze mogło minąć dziesięć, jak i sto oddechów — oficer wrócił w towarzystwie Hereny i Declana. Znowu ukląkł przede mną, oni zaś przycupnęli u moich stóp.
— Ucisz burzę, sieur — powiedziała Herena błagalnym tonem. — Przecież już raz okazałeś nam łaskę. Ty nie umrzesz, ale my na pewno zginiemy. Wiem, że cię rozgniewaliśmy, ale uczyniliśmy to nieświadomie i prosimy cię o wybaczenie.
Declan przytaknął jej bez słowa.
— Takie gwałtowne jesienne burze nie są niczym nadzwyczaj nym — odparłem. — Ta również wkrótce się skończy, podobnie jak wszystkie przed nią.
— Sieur… — wykrztusił Declan, ale natychmiast umilkł, jakby zabrakło mu odwagi.
— O co chodzi? Możesz mówić bez obawy.
— Widzieliśmy cię oboje. Kiedy spadł grad, byliśmy na pokładzie.
Oficer skrył się pod okapem, a ty ruszyłeś w jego stronę… Nie spadła na ciebie ani jedna kulka lodu, nie dotknęła cię ani jedna kropla deszczu. Spójrz na nasze ubrania, sieur.