— Dlaczego miałbym się im przyglądać?
— Są całkowicie przemoczone, sieur — odparł zamiast Declana oficer. — Podobnie jak moje. Wszyscy jesteśmy mokrzy. Dotknij swojego płaszcza, sieur, albo policzków.
Uczyniłem to i stwierdziłem, że są zupełnie suche.
Kiedy ludzki umysł napotyka na coś niewytłumaczalnego, rozpaczliwie próbuje się ratować, odwołując się do, co prawda, bezużytecznych, ale jednak racjonalnych wyjaśnień. Tak samo miała się rzecz w moim przypadku: pomyślałem po prostu, że mój płaszcz został uszyty z wodoodpornego materiału, twarz zaś pozostała sucha dlatego, że była osłonięta kapturem.
Odwróciwszy się w stronę, z której dął wiatr, ujrzałem deszcz zacinający mi prosto w oczy i usłyszałem świst lodowych pocisków przemykających koło moich uszu, lecz na skórze nie poczułem ani jednego zimnego ukąszenia, moja twarz zaś, ręce i ubranie pozostały równie suche jak w słoneczną pogodę. Poczułem się tak, jakby słowa wędrownych proroków (te same słowa, które zawsze uważałem za głupie i nie warte uwagi) stały się prawdą, to natomiast, co widziałem i czułem, było jedynie złudzeniem.
Niemal wbrew swojej woli zacząłem przemawiać szeptem do nawałnicy. Początkowo zamierzałem rozmawiać z nią jak z człowiekiem, lecz ze zdumieniem stwierdziłem, iż z moich ust wydobywa się szum łagodnego wiatru, dobiegające z daleka odgłosy cichnącej burzy oraz delikatny szelest deszczu padającego na Yesodzie.
Zaledwie po kilku chwilach wiatr ucichł; parę grudek lodu wpadło z donośnym pluskiem do wody niczym kamyki rzucone przez rozbawione dziecko, po czym nastała cisza. Wiedziałem, że burza skryła się tam, skąd nadeszła, to znaczy we mnie — muszę przyznać, iż nie jestem w stanie opisać tego doznania. Wcześniej całkiem nieświadomie wysłałem w świat moje uczucia, one zaś przeistoczyły się w szalejącego potwora o sile dziesięciu tysięcy olbrzymów. Teraz na powrót stały się zwykłymi uczuciami, w związku z czym ogarnęła mnie znowu ta sama wściekłość co przedtem, może nawet trochę większa, gniew bowiem ogarniał mnie na samą myśl o tym, że nie jestem w stanie wyznaczyć granicy oddzielającej mnie od tego nikczemnego, niezrozumiałego świata. Czy wiatr był moim oddechem, czy raczej mój oddech stawał się wiatrem? Czy szum wypełniający moje uszy był szumem mej krwi. czy wezbranych wód Gyoll płynących jej kamienistym korytem? Z rozkoszą przekląłbym to wszystko, lecz nie uczyniłem tego, lękając się następstw, jakie mogło pociągnąć za sobą moje przekleństwo.
— Dziękuje, sieur! Dziękuję z całego serca!
Oficer ponownie padł na kolana i gdybym mu pozwolił, z pewnością ucałowałby czubek mego buta. Ja jednak kazałem mu wstać i poleciłem, by porzucił wszelkie myśli o zabójstwie kapitana Hadelina; w końcu musiał mi przysiąc, że nie podniesie ręki na dowódcę, ponieważ stało się dla mnie jasne, że podobnie jak Declan i Herena nie zawaha się postąpić wbrew moim plecieniom, jeśli tylko uzna, iż w ten sposób zdoła mi się w jakiś sposób przysłużyć. Chcąc nie chcąc, stałem się jarmarcznym cudotwórcą, ci zaś nie cieszą się takim posłuchem jak autarchowie.
Pozostała część dnia nie obfitowała w godne uwagi wydarzenia. Wiele myślałem, lecz prawie nic nie robiłem, naturalnie jeśli nie liczyć bezustannych wędrówek między śródokręciem a przednim pokładem oraz gapienia się na umykające do tylu brzegi. Herena, Declan oraz wszyscy marynarze pilnie schodzili mi z drogi, ale kiedy Urth dotknęła krawędzi czerwonego słońca, wezwałem Declana i wskazałem wschodni brzeg, skąpany w szkarłatnych promieniach gasnącej gwiazdy.
— Widzisz te drzewa? — zapytałem. — Niektóre stoją w szeregach i dwuszeregach jak żołnierze, inne tworzą kwadraty, jeszcze inne trójkąty i trapezy. Czy to sady?
Pokręcił ze smutkiem głową.
— Marny w tym roku urodzaj na owoce, sieur. Ja też mam parę drzewek, ale zebrałem tylko trochę zielonych jabłek, które nadają się co najwyżej do gotowania.
— Ale to są sady?
— Owszem.
— Czy na zachodnim brzegu także?
— Te brzegi są za strome, żeby założyć na nich pola, sieur. Po pierwszej orce deszcze spłukałyby całą glebę do rzeki. Na szczęście całkiem nieźle rosną na nich drzewa owocowe.
— Kiedyś zatrzymałem się w wiosce zwanej Saltus — powiedziałem bardziej do siebie niż do niego. — Było tam niewiele pól i mało bydła, ale na północ od niej zaczynały się rozległe sady.
— Zabawne, że akurat teraz to sobie przypomniałeś, sieur — odezwał się Hadelin. Stał kilka kroków od nas i widocznie usłyszał moje słowa. — Najdalej za pół wachty przybijemy do brzegu w Saltus.
Miał minę jak chłopiec oczekujący tęgiego lania. Odprawiwszy Declana, uspokoiłem go mówiąc, że nie ma się czego obawiać, bo choć początkowo byłem zły na niego i Burgundofarę, to gniew już mi minął. — Dziękuję, sieur. — Na chwilę odwrócił wzrok, zawahał się, po czym spojrzał mi w prosto w oczy i powiedział coś, co wymagało niesłychanej odwagi moralnej: — Na pewno myślisz, sieur, że robiliśmy sobie z ciebie żarty, ale to nieprawda. Wtedy, w oberży, myśleliśmy, że nie żyjesz, a potem, w twojej kajucie, po prostu nie mogliśmy się opanować. Zupełnie jakby coś nas pchało ku sobie. Popatrzyliśmy na siebie i zanim się obejrzeliśmy, było już po wszystkim. Oboje sądziliśmy, że za karę zginiemy, i niewiele brakowało, żeby tak się stało.
— Teraz nie musicie się już niczego lękać — zapewniłem go.
— Zejdę pod pokład i powiem jej o tym.
Ruszyłem na dziób, lecz szybko przekonałem się, iż znacznie lepszy widok będę miał z nadbudówki na rufie. Stałem tam, obserwując północno-zachodni brzeg, kiedy pojawił się Hadelin prowadząc ze sobą Burgundofarę. Na mój widok dziewczyna puściła jego rękę i przeszła na drugą stronę pokładu.
— Jeśli wypatrujesz przystani, sieur, to właśnie pojawiła się przed dziobem. Widzisz? Nie szukaj zabudowań, lecz dymu z kominów.
— Tak, teraz widzę.
— Z pewnością przygotowują już dla nas wieczerzę. Jest tam całkiem przyzwoita gospoda.
— Wiem — odparłem, wpatrzony w przesuwające się przed mymi oczami wspomnienia o wędrówce u boku Jonasa przez gesty las, po tym, jak kawalerzyści rozproszyli naszą małą grupkę przy Bramie Żalu, o winie, które polało się z dzbanów zamiast wody, oraz o wielu innych rzeczach. Sama wioska wydała mi się większa niż wtedy; okazało się też, że domy, które zapamiętałem jako wzniesione z kamienia, w rzeczywistości są drewniane.
Rozejrzałem się w poszukiwaniu kamiennego słupa, do którego była przykuta Morwenna. kiedy po raz pierwszy zamieniłem z nią kilka słów; znalazłem spłachetek nagiej ziemi w miejscu, gdzie stał, ale ani po słupie, ani po łańcuchach nie został żaden, nawet najmniejszy ślad. Sięgnąłem więc do pamięci, która nigdy mnie nie zawodzi — może tylko z nielicznymi wyjątkami — i ponownie ujrzałem słup z szarego kamienia, usłyszałem ciche dzwonienie łańcucha oraz zobaczyłem dom Barnocha o kamiennych ścianach.
— Minęło wiele czasu — powiedziałem do Hadelina.
Marynarze zluzowali fały, żagle z łopolem opadły na pokład, lecz „Alcyone”, pchana siłą rozpędu, w dalszym ciągu podążała ku przystani. Na dziobie i wzdłuż burty ustawili się majtkowie z bosakami, gotowi w zależności od potrzeby przyciągnąć łódź do nabrzeża lub odepchnąć ją od niego.
Obyło się bez dodatkowych manewrów. Kilku próżniaków chwyciło rzucone im cumy i założyło je na pachołki, sternik zaś ustawił nas z taką precyzją, że parciane odboje wywieszone za burtę lodzi zaledwie zetknęły się z kamienną ścianą nabrzeża.