— Okrutna była dziś burza, kapitanie! — zawołał jeden z portowych łazików. — Dopiero co się przejaśniło. Na ulicach woda po kostki! Macie szczęście, żeście się z nią rozminęli.
— Nie rozminęliśmy się — odparł Hadelin.
Zszedłem na ląd niemal pewien, że istnieją dwie wioski o tej samej nazwie, na przykład Saltus i Nowe Saltus, albo coś w tym rodzaju.
Dotarłszy do gospody przekonałem się, iż nie przypomina tej z moich wspomnień, choć też wcale się tak bardzo od niej nie różni. Podwórze i studnia były niemal takie same, podobnie jak szeroka brama przeznaczona dla jeźdźców i powozów. Zająłem miejsce w sali jadalnej i zamówiłem kolację u nieznajomego oberżysty, zastanawiając się przez cały czas, czy Burgundofara i Hadelin usiądą ze mną przy stole.
Nie usiedli, natomiast jakiś czas później uczynili to Herena i Declan. Przyprowadzili ze sobą marynarza o śniadej cerze — jednego z tych, którzy stali przy burcie z bosakami — oraz niechlujnie ubraną kobietę o nieruchomej twarzy, pełniącą podobno funkcję kucharki na łodzi Hadelina. Poprosiłem ich, by zechcieli się przysiąść, na co zgodzili się z pewnymi oporami, dawszy mi uprzednio do zrozumienia, że nie oczekują ode mnie poczęstunku. Przypuszczając, że marynarz jest tu częstym gościem, zapytałem go, czy w okolicy są jakieś kopalnie; odparł, iż niespełna rok temu w zboczu pobliskiego wzgórza wydrążono pierwszą sztolnię oraz że wydobyto już sporo bardzo interesujących i cennych przedmiotów.
Z ulicy dobiegł odgłos równego marszowego kroku, przywodząc mi na myśl oddział żołnierzy, maszerujący z pieśnią na ustach ulicami tego Saltus, do którego przybyłem kiedyś jako skazany na wygnanie czeladnik. Miałem zamiar wspomnieć o tym wydarzeniu, w nadziei, że skieruję rozmowę na temat wojny z Ascianami, kiedy rozległa się donośna komenda, kroki umilkły, drzwi zaś otworzyły się gwałtownie i do oberży wkroczył paradnie umundurowany oficer, za nim zaś oddział muszkieterów.
W sali, którą do tej pory wypełniał gwar licznych rozmów, zapadła martwa cisza.
— Pokaż mi człowieka, którego zwiecie Łagodzicielem! — polecił oficer wystraszonemu oberżyście.
Zanim właściciel gospody zdołał wykonać jakikolwiek ruch, Burgundofara podniosła się z miejsca i wyciągnęła rękę w moją stronę.
Rozdział XXXV
Ponownie Nessus
Żyjąc wśród katów wielokrotnie widywałem bitych klientów — bitych nie przez nas, ponieważ my zadawaliśmy tylko takie katusze, jakie zlecono wyrokiem sądu, lecz przez żołnierzy, którzy eskortowali nieszczęśników w drodze do i z Cytadeli. Bardziej doświadczeni zasłaniali głowy i twarze ramionami, podbrzusza zaś goleniami; co prawda, w ten sposób eksponuje się kręgosłup, lecz tego i tak nie da się ochronić.
Zaraz po tym, jak zostałem wywleczony przed oberżę, usiłowałem się bronić, więc należy przypuszczać, iż największe cięgi dostałem właśnie wtedy, a także nieco później, kiedy straciłem przytomność (a raczej kiedy straciła przytomność marionetka, którą sterowałem z bardzo, bardzo daleka), Ocknąwszy się stwierdziłem, że razy w dalszym ciągu spadają na moje ciało, i spróbowałem zastosować tę samą metodę co nasi klienci.
Żołnierze kopali mnie ciężkimi buciorami oraz, co było znacznie bardziej niebezpieczne, tłukli okutymi kolbami muszkietów. Ból docierał do mojej świadomości jakby przez ścianę; znacznie większe wrażenie robiły na mnie same ciosy, gwałtowne i niespodziewane.
Nagle zapanował spokój, oficer zaś kazał mi podnieść się z ziemi. Dźwignąłem się na nogi, lecz natychmiast straciłem równowagę i upadłem, dostałem tęgiego kopniaka, ponownie wstałem i ponownie runąłem jak długi. Poczułem, że na szyję zakładają mi rzemienną pętlę; gwałtowne szarpnięcie, które poderwało mnie z ziemi, prawie mnie udusiło, lecz napięty rzemień pomógł mi utrzymać się na nogach. W ustach miałem pełno krwi; wyplułem ją, lecz zaraz napłynęła kolejna porcja. Zacząłem się zastanawiać, czy aby któreś ze złamanych żeber nie przebiło płuc.
Na ulicy leżało bez ruchu czterech muszkieterów; z trudem przypomniałem sobie, jak wyrwałem jednemu z nich broń, lecz nie wiedziałem, jak ją odbezpieczyć, w związku z czym mogłem się nią posługiwać tylko jak maczugą. Czasem od takich drobnostek zależy dalszy bieg naszego życia. Okazało się, że spośród tej czwórki trzech nie żyje.
— Zabiłeś ich! — ryknął na mnie oficer.
Splunąłem mu w twarz krwią.
Spodziewałem się, że za ten bezsensowny czyn zostanę ukarany kolejnym biciem i zapewne by się tak stało, gdyby nie to, że otaczało nas co najmniej stu ludzi, obserwujących zajście w świetle sączącym się z okien gospody. Tłum zamruczał groźnie i zafalował, ja zaś odniosłem wrażenie, iż przynajmniej część żołnierzy podziela jego uczucia: przypominali strażników ze sztuki doktora Talosa, starających się ochronić Meschiane, czyli Dorcas, która była matką nas wszystkich.
Dostarczono nosze, położono na nich rannego muszkietera i kazano dwóm wieśniakom nieść go za oddziałem. Martwym musiał wystarczyć wóz ciągnięty przez woły. Pozostali żołnierze otoczyli mnie ciasnym pierścieniem, po czym, pod wodzą oficera, ruszyliśmy w kierunku oddalonej o kilkaset kroków przystani.
Wkrótce potknąłem się i upadłem, a wówczas z tłumu doskoczyli do mnie dwaj ludzie i pomogli mi się podnieść. Dopóki nie stanąłem z powrotem na nogach, przypuszczałem, że to Declan i śniadoskóry żeglarz, albo może Declan i Hadelin, ale spojrzawszy na nich stwierdziłem, że widzę ich po raz pierwszy w życiu. Zdarzenie to rozwścieczyło oficera, kiedy bowiem upadłem po raz drugi, dobył pistolet i strzelił im pod nogi, po czym rzucił się na mnie i kopał tak długo, aż sam się podniosłem, korzystając wyłącznie z pomocy rzemiennej pętli i ciągnącego za nią z całej siły żołnierza.
„Alcyone” stała tam, gdzie ją zostawiliśmy, obok niej jednak pojawiła się jednostka, jakiej nigdy nie widziałem, o maszcie tak cienkim, że wydawało się niemożliwe, by utrzymał jakikolwiek żagiel, oraz z zainstalowanym na przednim pokładzie obrotowym działem nieco mniejszym od tego, w które była uzbrojona,,Samru”.
Widok działa oraz stojących przy nim marynarzy napełnił chyba otuchą serce oficera, ponieważ kazał mi zatrzymać się, stanąć twarzą do tłumu i wskazać swoich uczniów. Odparłem, że nie mam ani jednego oraz że nie znam żadnego z tych ludzi, na co on uderzył mnie rękojeścią pistoletu. Dźwignąwszy się na nogi ujrzałem przed sobą Burgundofarę: była tak blisko, że gdyby zechciała, mogłaby mnie dotknąć. Oficer powtórzył rozkaz, ona zaś zniknęła w ciemności.
Być może uderzył mnie ponownie, kiedy znowu mu odmówiłem, ale nie przypominam tego sobie. Unosiłem się nad horyzontem, na próżno śląc życiową energię ku zmaltretowanej figurce rozciągniętej na ziemi tak bardzo daleko ode mnie. Odległość była tak wielka, że moje wysiłki okazały się bezskuteczne, wobec tego postanowiłem wykorzystać energię nagromadzoną w Urth. Kości marionetki natychmiast się zrosły, a rany zasklepiły; przy okazji stwierdziłem z niepokojem, że rękojeść pistoletu rozpłatała ten sam policzek, który kiedyś rozorały stalowe szpony Agii, zupełnie jakby stara rana pojawiła się na nowo, tyle że już nie tak głęboka.
Była jeszcze noc. Leżałem na gładkich deskach, które jednak skakały i kołysały się we wszystkie strony, jakby przywiązano je do grzbietu najbardziej niezgrabnego rumaka, jaki kiedykolwiek galopował po powierzchni Urth. Usiadłem, co pozwoliło mi stwierdzić, że znajduję się na pokładzie statku oraz że leżę w kałuży własnej krwi i wymiocin, przykuty do pachołka łańcuchem, którego drugi koniec łączy się z żelazną obręczą opasująca mi nogę w kostce. Nie opodal stał pilnujący mnie muszkieter; jedną ręką trzymał się wanty i na pierwszy rzut oka można było stwierdzić, iż z najwyższym trudem utrzymuje równowagę na rozkołysanym pokładzie. Poprosiłem go o wodę. Maszerując przez dżunglę z Vodalusem zdążyłem się nauczyć, że będąc więźniem należy przy każdej nadarzającej się sposobności prosić o przysługę; co prawda, prośba rzadko kiedy bywa spełniona, ale nawet w przypadku odmowy nic się nie traci.