Zasada ta znalazła kolejne potwierdzenie, kiedy — ku memu zaskoczeniu strażnik niezbyt pewnym krokiem skierował się na rufę, by po chwili wrócić z wiadrem wody zaczerpniętej z rzeki. Wstałem. umyłem się najlepiej, jak potrafiłem, na ile było to możliwe, doprowadziłem do porządku ubranie, po czym rozejrzałem się dokoła; było warto, ponieważ otoczenie okazało się ze wszech miar godne zainteresowania.
Burza oczyściła niebo, oddając je we władanie gwiazdom. Było ich tyle i świeciły tak jasno, iż można było odnieść wrażenie, że samo Nowe Słońce przemknęło przez nocne niebo niczym pochodnia, rozsiewając niezliczone iskry. Zza wież i kopuł majaczących na zachodnim brzegu rzeki, nieśmiało wychylała się zielona Luna.
Bez pomocy żagli ani wioseł pędziliśmy w dół rzeki z prędkością zapierającą dech w piersi. Płynące pod pełnymi żaglami feluki i kara-wele zdawały się stać na kotwicach pośrodku rzeki; śmigaliśmy między nimi jak jaskółka między kamiennymi monolitami. Za rufą w powietrze strzelały dwie fontanny wody, poderwanej w górę jakąś tajemniczą siłą i spadającej z powrotem ku rzece w postaci deszczu drobnych kropli.
Gdzieś niedaleko rozległy się gardłowe, zduszone dźwięki, nieco przypominające słowa, jakby jakaś cierpiąca bestia próbowała coś powiedzieć najpierw pełnym głosem, potem zaś, uświadomiwszy sobie, że nie ma na to dość sił, choćby szeptem. Na pokładzie, w pobliżu miejsca, gdzie jeszcze niedawno leżałem, dostrzegłem nieruchome ciało oraz sylwetkę klęczącego przy nim człowieka. Mój łańcuch okazał się za krótki, bym zdołał do nich podejść; uklękłem więc, aby wydłużyć go przynajmniej o moją goleń, dzięki czemu zdołałem zbliżyć się na tyle, żeby rozpoznać obu ludzi.
Byli to muszkieterzy. Ten leżący na wznak nie poruszał się, choć nie był martwy; na jego twarzy dostrzegłem wyraz ogromnego cierpienia. Chyba zauważył, że mu się przyglądam, gdyż ponownie spróbował coś wyszeptać.
— Daj spokój, Eskil — wymamrotał klęczący przy nim żołnierz. — Teraz to już i tak bez znaczenia.
— Twój przyjaciel ma złamany kark — powiedziałem.
— Kto ma o tym wiedzieć lepiej niż ty, proroku.
— A więc to ja mu go złamałem… Tak mi się wydawało.
Z ust Eskila znowu wydobył się zduszony ni to jęk, ni szloch. Jego towarzysz nachylił się nad nim tak nisko, że prawie przyłożył mu ucho do wykrzywionych warg.
— Prosi, żebym go zabił — oznajmił, prostując się. — Powtarza to przez całą wachtę, od chwili, kiedy odbiliśmy od brzegu.
— Zrobisz to?
— Nie wiem.
Do tej pory miał muszkiet przewieszony przez ramię, ale teraz zdjął go i położył na pokładzie. Dostrzegłem błysk naoliwionej lufy.
— I tak wkrótce odejdzie, bez względu na to, co uczynisz. Chyba będzie ci lżej, jeśli pozwolisz mu umrzeć naturalną śmiercią.
Być może powiedziałbym coś jeszcze, ale zauważyłem, że lewa ręka Eskila porusza się powoli, więc umilkłem i obserwowałem ją uważnie. Pełzła w kierunku muszkietu niczym pająk z przetrąconymi odnóżami; wreszcie dotarła do celu, zacisnęła się na kolbie i rozpoczęła mozolną wędrówkę z powrotem. Przyjaciel rannego żołnierza mógł bez trudu odebrać mu broń, ale wydawał się równie zafascynowany jak ja.
Pomału, z ogromnym wysiłkiem, Eskil przyciągnął muszkiet i skierował go w moją stronę. W srebrzystym blasku gwiazd widziałem wyraźnie, jak jego sztywne palce gmerają nieporadnie przy bezpieczniku.
Jaki kat, taka ofiara. Wcześniej mógłbym się uratować, gdybym wiedział, jak odbezpieczyć broń. On, dla którego była to najprostsza czynność pod słońcem, zabiłby mnie teraz, gdyby nie to, że zabrakło mu sił. Obaj bezradni jak dzieci, patrzyliśmy na siebie w milczeniu.
Wreszcie mięśnie odmówiły mu posłuszeństwa i muszkiet z łoskotem upadł na pokład, ja natomiast poczułem, że serce pęka mi z żalu. Gdybym w tej chwili miał broń w ręku, z pewnością wycelowałbym ją w swoją pierś i nacisnął spust. Poruszyłem ustami, lecz nie mam pojęcia, co powiedziałem.
Eskil usiadł bez najmniejszego trudu.
Niemal jednocześnie statek zmniejszył prędkość, pokład wrócił do poziomu, a fontanny wody tryskające za rufą znikły, tak jak niknie fala w chwili, gdy dotrze do plaży. Wstałem, aby zorientować się, gdzie jesteśmy. Eskil uczynił to samo, zaraz potem zaś dołączyli do nas jego przyjaciel oraz pilnujący mnie żołnierz.
Tuż za lewą burtą wznosił się wysoki brzeg Gyoll, którego krawędź przecinała nocne niebo niczym ostrze miecza. Niesieni prądem sunęliśmy wzdłuż niego w niemal całkowitej ciszy, wypełnionej jak puchem delikatnym szumem silników, jeszcze niedawno ryczących pełną mocą. Dość szybko dotarliśmy do wykutych w stromiźnie schodów, lecz nie czekał na nich nikt, kto chwyciłby rzuconą cumę, w związku z czym musiał to uczynić jeden z członków załogi, najpierw zręcznie zeskoczywszy na brzeg. Chwilę potem wąski trap połączył pokład statku ze schodami.
Na rufie pojawił się oficer w otoczeniu muszkieterów niosących pochodnie. Na widok Eskila zatrzymał się raptownie, po czym wezwał do siebie jego trzech towarzyszy i przez dłuższy czas naradzali sio półgłosem. Ponieważ dzieliła nas spora odległość, nie usłyszałem ani słowa.
Wreszcie narada dobiegła końca, oficer zaś zbliżył się do mnie w towarzystwie mego strażnika. Żołnierze z pochodniami szli dwa kroki za nimi. Przez dwa lub trzy oddechy przyglądał mi się w milczeniu, po czym rozkazał:
— Ściągnijcie mu koszulę.
Eskil i jego przyjaciel wystąpili krok naprzód.
— Musisz zdjąć koszulę, sieur — powiedział Eskil. — Jeśli tego nie uczynisz, zedrzemy ją z ciebie.
— Naprawdę to zrobisz? — zapytałem, aby go wypróbować.
Wzruszył tylko ramionami, więc zrzuciłem z ramion fuliginowy płaszcz, który zabrałem ze statku Tzadkiel, następnie zaś ściągnąłem przez głowę koszulę i także pozwoliłem jej upaść na pokład.
Oficer zbliżył się jeszcze bardziej, po czym kazał mi odwrócić się najpierw w jedną, a potem w drugą stronę, by w blasku pochodni dokładnie obejrzeć moją klatkę piersiową.
— Na dobrą sprawę powinieneś nie żyć… — mruknął. — A wiec to wszystko prawda, co mówią o tobie.
— Nie mogę ani potwierdzić, ani zaprzeczyć, ponieważ o niczym nie słyszałem.
— Nie oczekuję od ciebie żadnych potwierdzeń ani zaprzeczeń.
Możesz się ubrać.
Schyliłem się po płaszcz i koszule, ale już ich nie było. Oficer zaklął pod nosem.
— No, tak. Ktoś je podwędził, przypuszczalnie któryś z marynarzy. — Zerknął podejrzliwie na przyjaciela Eskila. — Musiałeś to widzieć, Tanco.
— Patrzyłem na jego twarz, sieur, nie na ubranie. Ale spróbuję je odnaleźć.
Oficer skinął głową.
— Weź ze sobą Eskila.
Na jego znak jeden z żołnierzy oddał pochodnię koledze i pochylił się, by uwolnić moją nogę.
— Niczego nie znajdą — mruknął do mnie, czekając, aż jego podwładny upora się z zamkiem. — Na statku takim jak ten musi być mnóstwo kryjówek, a tylko marynarze znają je wszystkie.