Czeladnik wskazał chiliarsze moją celę, ten zaś skinął łaskawie głową, zmierzył mnie obojętnym spojrzeniem i dał znak kapralowi, który wycharczał krótki rozkaz. Żołnierze zatrzymali się ze stukotem podkutych butów; chwilę potem rozległ się drugi stuk, jeszcze donoś-niejszy, kiedy zdjęli broń z ramion i oparli ją o podłogę.
Ślizgacz prawie nie różnił się od tego, z którego pokładu dokonywałem przeglądu wojsk podczas Trzeciej Bitwy na Przełęczy Orithyia: nie można wykluczyć, iż była to ta sama maszyna, ponieważ te, które dotrwały do moich czasów, liczyły sobie wiele stuleci. Kapral kazał mi położyć się na podłodze. Wykonałem polecenie, ale poprosiłem chiliar-chę (mniej więcej czterdziestoletniego mężczyznę o pociągłej twarzy), by w trakcie lotu pozwolił mi wyglądać za burtę. Odmówił, przypuszczalnie obawiając się, że mogę być szpiegiem, i w pewnym sensie miał rację. Mogłem więc tylko wyobrazić sobie Ymara machającego mi na pożegnanie.
Żołnierze, w liczbie jedenastu, zajęli miejsca w tylnej części maszyny, po czym nagle zniknęli mi z oczu, jakby byli duchami. Dopiero po chwili zorientowałem się. że mają na sobie pancerze dostosowujące się barwą do otoczenia, takie same, jakimi dysponowali moi pretorianie. Minęło jeszcze kilka uderzeń serca, zanim zrozumiałem, że należą właśnie do tej formacji; a więc jej nazwa, tradycje i uzbrojenie wywodziły się z aż tak odległej przeszłości! Wszystko wróciło na swoje miejsce: byłem więźniem strzeżonym przez ludzi, których potomkowie strzegli mnie później jako swego władcę.
Sądząc po tempie, w jakim przemykały nad nami nieliczne chmury, ślizgacz pędził z ogromną prędkością, w związku z czym sądziłem, że podróż nie będzie trwała długo. Minęła jednak co najmniej wachta, a może nawet półtorej, zanim poczułem, że zmniejszamy wysokość i zobaczyłem, jak załoga spuszcza linę cumowniczą. Z lewej strony pojawiły się pionowe skalne ściany, przez chwilę tańczyły dziko, gdy ślizgacz zmieniał położenie, po czym znikły mi z oczu.
Pilot schował przezroczystą kopułę, a wówczas uderzył w nas wiatr tak przeraźliwie zimny, iż pomyślałem, że dolecieliśmy aż do lodowych pól dalekiego południa. Wstałem, rozejrzałem się dokoła… i zamiast bezkresnych białych równin ujrzałem skaliste szczyty przykryte niefo-remnymi śnieżnymi czapami, niektóre tak poszarpane i przedziwnie ukształtowane, że przypominały ruiny jakichś gigantycznych budowli. Znajdowaliśmy się w górach, nie wyrzeźbionych jeszcze na podobieństwo mężczyzn i kobiet, takich więc, jakie można było oglądać jedynie na najstarszych ilustracjach. Z pewnością stałbym tak i gapił się na nie aż do zmierzchu, gdyby nie to, że otrzymałem mocny cios w ucho, po którym zatoczyłem się i rozciągnąłem jak długi na podłodze ślizgacza.
Natychmiast zerwałem się na nogi, kipiąc bezsilną wściekłością. Cierpiałem już podobne zniewagi płynąc z Saltus niezwykłym statkiem, ale przynajmniej udało mi się zyskać przyjaciela w osobie eskortującego mnie oficera. Teraz wyglądało na to, że wszystko zaczyna się od początku i że będę trwał w zaklętym kręgu aż do dnia mojej śmierci. Przysiągłem sobie w duchu, iż tak nie będzie; jeszcze przed zmierzchem nóż ukryty w moim bucie napije się czyjejś krwi.
Tymczasem jednak to moja krew sączyła się z ucha, w zetknięciu ze zziębniętym ciałem sprawiająca wrażenie gorącej jak wrzątek.
Włączyliśmy się w strumień wielkich wozów podążających jeden za drugim ze zdumiewająco dużą prędkością, choć nie ciągnęły ich ani woły, ani niewolnicy. Były wyładowane po brzegi kamieniami i głazami, a kiedy ktoś z nas stanął im na drodze, ryczały niczym rozwścieczone bawoły. Wysoko w górze dostrzegłem na zboczu olbrzyma o stalowych rękach, niestrudzenie rozłupującego skalną ścianę. Choć taki ogromny, z tej odległości wydawał się nie większy od myszy.
Pędzące wozy ustąpiły miejsca krzątającym się ludziom, my zaś weszliśmy na dość płaski fragment terenu zastawiony skleconymi byle jak szopami, w których zgromadzono przedziwne maszyny i narzędzia. Zapytałem chiliarchę, gdzie mnie przyprowadził, ale on tylko skinął na kaprala i otrzymałem kolejny cios kolbą w ucho.
Weszliśmy do dużej okrągłej budowli, jedynej sprawiającej dość solidne wrażenie, i długo szliśmy korytarzami pełnymi szaf oraz foteli, aż wreszcie zatrzymaliśmy się przed czymś w rodzaju namiotu ustawionego w jej centralnej części, gdzie zbiegały się wszystkie korytarze. Wiedziałem już, co to za budowla.
— Masz tu zaczekać — poinformował mnie chiliarcha. — Dostąpisz zaszczytu rozmowy z monarchą. Kiedy stąd wyjdziesz…
— Uwolnić go — przerwał mu głos zza płóciennej kotary, nieco przepity, ale jednak znajomy.
— Tak jest!
Chiliarcha, kapral oraz wszyscy żołnierze wyprężyli się na baczność i zasalutowali. Przez dłuższą chwilę stali nieruchomo jak posągi, ale za zasłoną panowało milczenie, więc kapral podszedł do mnie i zdjął mi z rąk kajdany, chiliarcha zaś wyszeptał:
— Kiedy stąd wyjdziesz, nie powiesz nikomu ani słowa o tym, co słyszałeś i widziałeś, bo w przeciwnym razie zginiesz.
— Mylisz się — odparłem. — To ty zginiesz, nie ja.
W jego oczach pojawił się lęk, ja jednak byłem pewien, że nie odważy się mi nic zrobić, ponieważ przypuszcza, iż jesteśmy obserwowani przez ukrytego za zasłoną władcę. Nie pomyliłem się; minęło kilka uderzeń serca, a my tylko patrzyliśmy sobie w oczy — kat i ofiara, z których żaden nie wie, czy nie przyjdzie mu zamienić się miejscami z przeciwnikiem.
Wreszcie kapral wycharczał jakiś rozkaz, żołnierze wykonali w tył zwrot, a kiedy chiliarcha upewnił się, że nikt z jego podwładnych nie zobaczy tego, co ukaże się po odsunięciu kotary, powiedział do mnie:
— Możesz tam wejść.
Skinąłem głową i podszedłem do zasłony. Była wykonana ze szkarłatnego jedwabiu, nadzwyczaj miękkiego w dotyku. Odgarnąwszy ją na bok ujrzałem twarze, które spodziewałem się zobaczyć, a następnie złożyłem głęboki ukłon ich właścicielowi.
Rozdział XXXIX
Ponownie Pazur Łagodziciela
W odpowiedzi na mój ukłon dwugłowy mężczyzna leżący w niedbałej pozie na otomanie podniósł kielich.
— Widzę, że wiesz, kogo masz przed sobą — przemówiła głowa z lewej strony.
— Jesteś Typhon — odparłem. — Monarcha i w swoim mniemaniu jedyny władca tej planety, jak również wielu innych. Nie tobie jednak złożyłem pokłon, lecz memu wybawcy Piatonowi.
Potężna ręka nie należąca do niego zbliżyła kielich do ust Typhona. Spojrzenie jego oczu znad złotej krawędzi przeszywało mnie niczym ostrze zatrutego sztyletu.
— Znałeś Piatona w przeszłości?
Pokręciłem głową.
— Dopiero poznam go w przyszłości.
Typhon przechylił kielich, po czym odstawił go na niewielki stolik.
— A więc moje informacje są prawdziwe. Podobno podajesz się za proroka.
— Nigdy nie myślałem o sobie w taki sposób, ale owszem, jeśli chcesz wiedzieć, to umrzesz właśnie tu, na tej otomanie. Czy interesują cię szczegóły? Twoje ciało spocznie bez ruchu wśród pasów, których już nie potrzebujesz, by okiełznać Piatona, oraz wśród aparatury, z której nie musisz już korzystać, aby zmusić go do jedzenia. Górskie powietrze wysuszy je tak, że upodobni się do zeszłorocznych liści; będzie spoczywało tu przez wiele stuieci, aż wreszcie zjawię się ponowię i przywrócę cię do życia.
Typhon roześmiał się tak samo jak wtedy, gdy obnażyłem Terminus Est.