— Przyłączymy się do buntowników. Myślę, że powitają nas z otwartymi ramionami.
Wstał i zasalutował, a ja uczyniłem to samo, przywykłszy do takiego ceremoniału podczas długich lat, które spędziłem zasiadając na tronie.
— Łagodzicielu, czy nie mógłbyś uwolnić Urth od Typhona? — zapytał kapral.
— Mógłbym, ale uczynię to dopiero wtedy, jeśli nie będę miał innego wyjścia. Bardzo łatwo jest zamordować okrutnego władcę, znacznie trudniej natomiast nie dopuścić do tego, by zastąpił go jeszcze gorszy.
— Więc ty go zastąp!
Pokręciłem głową.
— Z pewnością mi nie uwierzycie, jeśli wam powiem, że muszę wykonać inne, znacznie ważniejsze zadanie, ale tak właśnie przedstawia się prawda.
Wpatrywali się we mnie bez zrozumienia.
— Słuchajcie mnie uważnie: dziś rano przyglądałem się tej górze oraz szacowałem tempo prac przy jej przebudowie. Na podstawie tych obserwacji mogę stwierdzić, że Typhon ma przed sobą niewiele życia. Umrze na czerwonej otomanie, na której leży w tej chwili, a bez jego zezwolenia nikt nie odważy się odsunąć kotary. Jego dworzanie zaczną jeden po drugim uciekać z pałacu, maszyny drążące i przenoszące skały będą zgłaszać się po kolejne polecenia, ale nie będzie miał im kto ich wydać, a wreszcie sama zasłona rozpadnie się w pył.
Oczy żołnierzy, kaprala i chiliarchy robiły się coraz większe ze zdumienia.
— Nigdy już nie pojawi się władca taki jak Typhon, który rządziłby wieloma planetami. Jednak ci, co po nim nadejdą — największy spośród nich będzie nosił imię Ymar — podejmą wysiłki, aby go na śladować, w związku z czym za kilka stuleci każdy szczyt, jaki tu widzicie, będzie miał ludzką twarz i koronę. To wszystko, co mogę wam powiedzieć. Teraz musicie już ruszać w drogę.
— Wystarczy jedno twoje słowo, Łagodzicielu, a zostaniemy tu i umrzemy razem z tobą zapewnił mnie chiliarcha.
— Nie chcę, żebyście umierali — odparłem. — Poza tym ja także nie umrę. — Usiłowałem wyjaśnić im działanie i naturę Czasu, choć ja sam nie do końca je rozumiałem. — Każdy, kto kiedykolwiek przyszedł na świat, żyje gdzieś, kiedyś, po dziś dzień. Wam grozi znacznie większe niebezpieczeństwo niż mnie. Idźcie!
Żołnierze cofnęli się o krok, chiliarcha zaś zapytał:
— Czy nie dasz nam jakiegoś znaku, jakiegoś dowodu na to, że cię spotkaliśmy? Wiem, że moje ręce są splamione twoją krwią, podob nie jak ręce Gaudentiusa, ale ci ludzie nie wyrządzili ci żadnej krzywdy, Łagodzicielu.
Istniał tylko jeden znak, który mogłem mu ofiarować. Zdjąłem z szyi zawieszony na rzemieniu woreczek z ludzkiej skóry, uszyty przez Dorcas dla prawdziwego Pazura, w którym teraz trzymałem cierń krzewu rosnącego nad brzegiem niespokojnego Oceanu: ten sam, co utkwił mi w ręce i na którym zacisnąłem palce na pokładzie statku Tzadkiel.
— On pił moją krew — powiedziałem.
Z ręką opartą na łbie smilodona przyglądałem się, jak idą po skalnym występie, rzucając długie cienie w otwierającą się zaledwie kilka kroków od nich przepaść. Kiedy dotarli do grani, która stopniowo przeistaczała się w rękaw Typhona, chiliarcha zgodnie z moją sugestią ukrył ręce za plecami, kapral wydobył pistolet, dwaj żołnierze zaś wymierzyli broń w plecy oficera.
Obserwowałem ich aż do chwili, kiedy zeszli po kamiennych stopniach i znikli w labiryncie alejek miasta, które kiedyś miałem nazwać Przeklętym. Łatwo przyszło mi ich odesłać, ale teraz, kiedy odeszli na dobre, po raz kolejny przekonałem się, co to znaczy stracić przyjaciela (ponieważ chiliarcha stał się moim przyjacielem); wydawało mi się, że lada chwila pęknie mi serce, choć niektórzy twierdzili i twierdzą, iż jest ono wykute z kamienia.
— Z tobą także muszę się rozstać — powiedziałem do smilodo-na. — Właściwie powinienem był kazać ci odejść, kiedy jeszcze było ciemno.
Zamruczał łagodnie niczym ogromny kociak — wątpię, czy wielu ludziom zdarzyło się słyszeć ten odgłos — a zaraz potem niemal identyczny dźwięk spłynął z nieba.
Po drugiej stronie ramienia kolosalnego posągu ślizgacz wzniósł się powoli na wysokość kilkunastu łańcuchów, po czym nagle zwiększył prędkość i pognał w stronę poszarpanego górskiego horyzontu. Przypomniałem sobie bardzo podobną maszynę, która uniosła na swym pokładzie Vodalusa wkrótce po zajściu opisanym przeze mnie na samym początku tej relacji; przyrzekłem sobie w duchu, że jeśli tylko znajdę dość czasu, spiszę jej dalszy ciąg, zaczynając od chwili, kiedy cisnąłem w międzygwiezdną pustkę szkatułę z pierwszą częścią opowieści. Jak widzisz, czytelniku, dotrzymałem tego przyrzeczenia.
Nie mam pojęcia, skąd bierze się ta niemożliwa do zaspokojenia żądza pozostawiania za sobą śladu z linijek pisma. Podobnie przedstawia się sprawa z pewnym wydarzeniem z życia Ymara, o którym kiedyś wspomniałem; niedawno rozmawiałem z samym Ymarem, jednak nasze spotkanie w najmniejszym stopniu nie wyjaśniło tamtego wydarzenia. Mam nadzieję, że moje losy nie będą stanowiły takiej zagadki dla kogoś, kto, być może, kiedyś postanowi bliżej im się przyjrzeć.
Pomruk burzy, który dotarł do mych uszu nie tak dawno temu. rozległ się ponownie, zwiastując nadejście ciemnej jak noc chmury, bardziej majestatycznej nawet od gigantycznego posągu Typhona. Żywność i napoje przyniesione przez pretorianów leżały na ziemi kilkanaście kroków od szałasu; poszedłem po nie ze smilodonem depczącym mi po piętach, aby przenieść je do mojej kryjówki i uchronić przed zniszczeniem. Wiatr z każdą chwilą przybierał na sile, na skały zaś spadły pierwsze krople deszczu, wielkie jak śliwki i lodowato zimne.
— To najlepsza sposobność, na jaką możesz liczyć — powiedziałem do smilodona. — Wszyscy szukają teraz schronienia. Uciekaj!
Ruszył przed siebie ogromnymi susami, jakby tylko czekał na mój rozkaz. Nie minęły nawet dwa oddechy, jak zniknął za grzbietem kamiennego ramienia, ale zaraz potem pojawił się znowu: płowy pocisk same mięśnie i zęby, stopniowo zmieniający kolor na ciemny, mokry brąz. Robotnicy i żołnierze pierzchali przed nim we wszystkie strony. Przekonałem się po raz kolejny, że nawet najstraszliwsze bestie są zupełnie nieszkodliwe w porównaniu z bronią wymyśloną przez ludzi i używaną przez nich do zabijania.
Nie wiem, czy smilodon wrócił bezpiecznie na swoje tereny łowieckie, choć mam nadzieję, iż zdołał tego dokonać. Jeśli chodzi o mnie, to siedziałem bez ruchu w szałasie, wsłuchując się w ryk szalejącej burzy i jedząc chleb oraz owoce, aż wreszcie huraganowy wiatr porwał ze sobą płócienną płachtę, która służyła mi za dach.
Wstałem wówczas i przez zasłonę z zacinającego deszczu dostrzegłem oddział żołnierzy wspinających się na ramię posągu.
Ku swemu zdziwieniu ujrzałem także zupełnie suche miejsca, gdzie nie było strażników ani żołnierzy. Nie chcę bynajmniej powiedzieć, iż te nowe, bezpieczne miejsca pojawiły się tam, gdzie do tej pory otwierała się przepaść. Najeżona skałami otchłań co najmniej milowej głębokości była tam, gdzie przedtem, jej dno pokrywał dywan zielonej dżungli, tej samej, przez którą kiedyś miałem podążać z małym Seve-rianem i gdzie natrafiliśmy na wioskę czarnoksiężników.
Po prostu odniosłem wrażenie, jakby oprócz kierunków w górę, w dół, do przodu i do tyłu oraz na boki, nagle pojawiły się dodatkowe, ukazując światy, z których istnienia nie zdawałem sobie do tej pory sprawy.
Jeden z żołnierzy nacisnął spust. Pocisk trafii w skałę u moich stóp. rozłupując ją na niezliczone, rozżarzone odpryski. Zrozumiałem wówczas, iż przysłano ich po to, by mnie zabili; przypuszczalnie któryś z ludzi chiliarchy postanowił jednak dochować wierności dwugłowemu władcy i zameldował o tym, co się stało, choć uczynił to za późno, by zapobiec ucieczce pozostałych.