Выбрать главу

Przez chwilę zastanawiałem się nad jej słowami, po czym zapytałem: — A w jaki sposób widziałbym wtedy ciebie?

Do tej pory siedziała nieruchomo obok mnie na brzegu strumienia: teraz położyła się w trawie, podparła brodę rękami i rozpostarła skrzydła przypominające delikatne wachlarze pomalowane w wielkie, kolorowe oczy.

— Nazwałeś te łąki polami grawitacji — bardzo słusznie, bo między innymi tym właśnie są. Czy znasz pola Urth, Severianie?

— Nigdy nie szedłem za pługiem, ale znam je tak, jak może je znać człowiek wychowany w mieście.

— No właśnie. Co się znajduje na obrzeżu tych pól?

— Ogrodzenia z desek i gałęzi albo kolczaste krzewy, które maja za zadanie zatrzymać bydło. W górach buduje się mury z płaskich kamieni, żeby jelenie nie wyżerały trawy zwierzętom hodowanym przez człowieka.

— I to wszystko?

Nic więcej nie przychodzi mi na myśl — przyznałem. — Możliwe, że przyglądałem im się przez niewłaściwy instrument.

— Instrumenty, z których korzystasz, są dla ciebie najwłaściwsze, ponieważ to właśnie one cię ukształtowały. Od tej reguły nie ma wyjątków. I jak, przypomniałeś sobie coś jeszcze?

Wytężyłem pamięć, lecz bez rezultatu.

— Chwasty i różne dzikie rośliny.

— Ja jestem właśnie taką dziką rośliną. Severianie. Zapewne wydaje ci się, że przysłano mnie tu po to, żebym ci pomogła: pragnęłabym, aby tak było, i dlatego uczynię wszystko, co w mojej mocy, żeby naprawdę ci pomóc. Prawda przedstawia się jednak w ten sposób, iż jestem cząstką siebie, która odłączyła się ode mnie na długo przed tym, zanim mnie poznałeś. Być może kiedyś olbrzymka o imieniu Tzadkiel — choć ja też się tak nazywam — zapragnie, bym ponownie się z nią zjednoczyła, dopóki jednak tak się nie stanie, pozostanę tutaj, między Yesodem i Briahem.

Wracając do twojego pytania: gdybyś dysponował innym instrumentem, mógłbyś zobaczyć mnie tak, jak widzi mnie ona, a wtedy powiedziałbyś mi, dlaczego zostałam skazana na wygnanie. Tymczasem jednak wiem na ten temat nie więcej od ciebie. Czy chcesz teraz, zaraz, wrócić na swoją Urth?

— Chcę — odparłem. — Ale nie do czasu, który opuściłem. Jak już ci wspomniałem, kiedy zjawiłem się tam po raz ostatni, ogarnęło mnie przerażenie, że przed nadejściem Nowego Słońca cała Urth zniknie pod lodową skorupą. Choć czyniłem, co w mej mocy, by przyciągnąć moją gwiazdę, była tak daleko, iż musiałoby minąć wiele stuleci, zanim zbliżyłaby się na wystarczającą odległość. Dopiero potem uświadomiłem sobie, że znalazłem się w odległej przeszłości i zrozumiałem, że czeka mnie długie, nużące oczekiwanie. Teraz widzę…

Kiedy o tym mówisz, twoja twarz rozjaśnia się wewnętrznym blaskiem — przerwała mi mała Tzadkiel. — Rozumiem już, czemu darzą cię tak wielką czcią. Pragniesz sprowadzić Nowe Słońce zaraz, natychmiast, jeszcze dziś?

— Owszem, jeśli to możliwe.

— I oczekujesz ode mnie pomocy? — Umilkła i przez dłuższą chwilę przyglądała mi się z tak poważną miną, jakiej jeszcze nigdy u niej nie widziałem. — Wiele razy zarzucano mi, że kłamię, lecz tym razem naprawdę pomogłabym ci, gdybym tylko mogła.

— Ale nie możesz?

— Powiem ci tylko tyle: Madregot bierze początek w chwale Yesodu, by zakończyć bieg w chaosie Briaha. Podążaj za nim, a dotrzesz w czasy znacznie bliższe pojawieniu się twojej gwiazdy.

— Skoro mnie tam nie będzie, żeby nią kierować… Prawda, przecież ja jestem tą gwiazdą, albo przynajmniej nią byłem. Nie mogę… Czuję się tak, jakby jakaś część mnie była pogrążona w głębokim śnie.

— Pamiętaj, że opuściłeś granice Briaha. Poznasz swoje Nowe Słońce, kiedy tam wrócisz — naturalnie pod warunkiem, że ono jeszcze będzie istniało.

— Musi! — stwierdziłem stanowczo. Ono… to znaczy ja… potrzebuje mnie, potrzebuje moich oczu i uszu, żeby wiedzieć, co się dzieje na Urth.

— Wobec tego uczynisz roztropnie, jeśli nie pójdziesz zbyt daleko w dół strumienia — powiedziała mała Tzadkiel. — Najwyżej kilka kroków.

— Kiedy się tu znalazłem, nie było go w zasięgu wzroku. Nie wiem, czy podążając ku niemu nie przesunąłem się już w górę lub w dół.

Wzruszyła ramionami; jej niewielkie, doskonale okrągłe piersi także podniosły się nieco, by za chwilę opaść.

— Wobec tego to miejsce jest równie dobre jak każde inne, prawda? Wstałem i rozejrzałem się dokoła, wytężając mą niezawodną pamięć.

— Nadszedłem prostopadle do jego koryta, więc… Nie, mimo wszystko chyba przesunę się trochę w dół jego biegu.

Ona także podniosła się z trawy, tyle że zaraz potem wzbiła się w powietrze.

— Krok krokowi nierówny. Poza tym, skąd wiadomo, ile należy ich uczynić?

— Kiedyś słyszałem historię o kogucie — odparłem. — Człowiek, który ją opowiadał, uważał ją tylko za głupią bajeczkę dla dzieci, ale mnie wydaje się, że była w niej ukryta pewna mądrość. Otóż powiada się w niej, iż siedem jest szczęśliwą liczbą, ponieważ ósemka przyniosła kogutowi pecha.

Odmierzyłem siedem kroków.

— Widzisz coś? — zapytała Tzadkiel.

— Tylko ciebie, strumień i trawę.

— Wobec tego musisz oddalić się od niego. Tylko nie przeskakuj na drugi brzeg, bo znajdziesz się w zupełnie innym miejscu! Idź powoli i ostrożnie.

Odwróciłem się plecami do wody i zrobiłem krok naprzód.

— Co teraz widzisz? Patrz w ziemię pod nogami.

— Ciemność.

— Zrób jeszcze jeden krok. — Ogień… A raczej morze iskier.

— Jeszcze jeden!

Unosiła się za mną w powietrzu jak malowany latawiec.

— Tylko trawa, taka jak wszędzie.

— Bardzo dobrze. Teraz jeszcze pół kroku.

Ostrożnie wysunąłem stopę. Podczas naszej rozmowy słońce było schowane za chmurą, ale teraz odniosłem wrażenie, że ukryło się za znacznie bardziej solidną zasłoną, ponieważ na wprost moich oczu pojawił się pas nieprzeniknionej czerni, na tyle wąski, że mógłbym objąć go ramionami, ale niezmiernie głęboki. — I co?

— Ciemność… — A zaraz potem, choć bardziej to wyczułem, niż zobaczyłem: — Jakieś drzwi. Czy muszę przez nie przejść?

— Decyzja należy do ciebie.

Pochyliłem się i niemal jednocześnie odniosłem wrażenie, że łąka pochyla się razem ze mną, przybierając pozycję, w jakiej dostrzegłem ją ze skalnego występu. Choć Madregot znajdował się zaledwie trzy kroki za mymi plecami, jego muzyka z trudem docierała do moich uszu.

W ciemności falowały jakieś litery. Spróbowałem je odczytać, lecz nie mogłem; dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że są odwrócone, największe zaś układają się w moje imię.

Wkroczyłem w pas ciemności. Łąka znikła, a ja pogrążyłem się w czarnej nocy. Wysunąłem do przodu ręce, natrafiłem na jakiś kamień, pchnąłem go ze wszystkich sił, on zaś ustąpił — powoli i niechętnie, stawiając opór, który mógł wynikać tylko z wielkiego ciężaru.

Śmiech maleńkiej Tzadkiel zabrzmiał tuż koło mnie jak brzęknięcie szklanych dzwoneczków.

Rozdział XLI

Mauzoleum Severiana

Rozległo się pianie koguta, kamień z chrzęstem wrócił na miejsce. ja natomiast ujrzałem rozgwieżdżone niebo, na nim zaś, wśród mrowia innych, błyszczącą jaskrawo gwiazdę, aż niebieskawą od ogromnej prędkości. Znowu stanowiłem z nią nierozerwalną całość. Jakże była blisko! Nawet jasna Skuld, pojawiająca się o świcie, nie dorównywała jej ani blaskiem, ani wielkością.