— Jesteś jeszcze trochę zdezorientowany — dodałem łagodnym tonem. — Byłoby dobrze, gdybyś został tu aż do chwili, kiedy w pełni wrócisz do siebie. Nie idź za mną.
Nie uzyskałem odpowiedzi, bo też i żadnej się nie spodziewałem. Przecisnąwszy się obok niego, ruszyłem przed siebie najszybciej, jak mogłem, ale prawie natychmiast usłyszałem za sobą niepewne kroki. Nie oglądając się popędziłem co sił w nogach, starając się czynić jak najmniej hałasu i skręcając na chybił trafił w różne odnogi korytarza.
Nie mam pojęcia, jak daleko dotarłem, choć wydawało mi się, że na drugą stronę Urth. Minąłem mnóstwo drzwi, lecz żadnych nie otworzyłem, wiedząc, iż w taki czy inny sposób zaprowadzą mnie na teren Domu Absolutu. Wreszcie ujrzałem przed sobą duży otwór pozbawiony drzwi; wraz z napływającym przezeń powietrzem dobiegał odgłos kobiecego łkania. Zatrzymałem się i opuściłem korytarz.
Znalazłem się w loggii okolonej z trzech stron lukami wspierającymi się na bogato rzeźbionych kolumnach. Szlochania zdawały się dobiegać z lewej strony; podszedłem do jednego z łuków i wyjrzałem na zewnątrz. by przekonać się, że spoglądam z góry na obszerną galerię zwaną Powietrzną Ścieżką, a to dlatego, że niemal zawsze wieją tam silne wiatry. Loggia stanowiła jedną z konstrukcji, które na pierwszy rzut oka zdają się służyć wyłącznie ozdobie, w rzeczywistości natomiast są ściśle związane z funkcjonowaniem Drugiego Pałacu.
Cienie kładące się na marmurową posadzkę świadczyły o tym, że kobietę otacza kilku prawie niewidocznych pretorian. Jeden z nich podtrzymywał ją pod ramię. Początkowo nie mogłem dostrzec jej oczu, ponieważ były skierowane ku podłodze, a w dodatku okalał je stargany welon kruczoczarnych włosów.
Zaraz potem jednak (nie wiem, czy przez przypadek, czy wyczuwając moją obecność) podniosła głowę i spojrzała prosto na mnie. Miała uroczą twarz o oliwkowej cerze — nawet jej kształt przywodził na myśl oliwkę — i takim wyrazie, że poczułem, jak serce pęka mi z bólu i współczucia. Ponownie doznałem przedziwnego wrażenia, że już tu kiedyś byłem. Ogarnęło mnie graniczące z pewnością przekonanie, że kiedyś, w poprzednim życiu, stałem w tym samym miejscu co teraz i widziałem ją w dole tak samo jak obecnie.
Zarówno ona, jak i cienie pretorian szybko zniknęły mi z oczu, więc przebiegłem do kolejnej loggii, a potem do jeszcze następnej. Kobieta przez cały czas nie spuszczała ze mnie wzroku, odwracając stopniowo głowę, tak że w chwili, kiedy ujrzałem ją po raz ostatni. spoglądała na mnie przez ramię okryte jasnym materiałem bogato obszytego koronkami peniuaru.
Nadal była tak samo piękna i równie tajemnicza jak kilka uderzeń serca wcześniej. Jej uroda stanowiłaby wystarczający powód, by przykuć uwagę każdego mężczyzny, ale czemu ona czyniła wszystko, by nie stracić mnie z oczu? Nie wiem, czy właściwie rozszyfrowałem uczucia malujące się na jej twarzy, ale odniosłem wrażenie, iż dostrzegam tam strach i nadzieję, a także coś jakby ślad zdumienia; czyżby i ona nie mogła uwolnić się od przeczucia, że bierze udział w powtórce jakiegoś dramatu z przeszłości?
Chyba ze sto razy wracałem pamięcią do wydarzeń, w których uczestniczyłem na terenie Drugiego Pałacu, czy to jako Thecla, czy Thecla i Severian, czy jako stary Autarcha, nie mogąc przypomnieć sobie tego, na którym mi zależało, choć wiedziałem ponad wszelka wątpliwość, iż musiało kiedyś mieć miejsce. Idąc dalej przed siebie sięgnąłem więc głębiej, do wspomnień tych niewyraźnych, przypominających cienie postaci, o których rzadko kiedy albo nawet wcale nie mówiłem w swojej opowieści, by stwierdzić ze zdziwieniem, że najstarsze z nich żyły własnym życiem w czasach Ymara, a nawet wcześniej, w epoce zwanej Epoką Mitów.
Choć zagłębiłem się w dusze tych ludzi, to jednak ani przez chwile nie przestałem być sobą, a będąc sobą nie mogłem przestać być jasną gwiazdą, która pędziła przez czarną pustkę ku oczekującej jej z lękiem Urth. Nagle, gdzieś bardzo daleko (choć doskonale zdawałem sobie sprawę, że w rzeczywistości odległość wcale nie jest taka wielka), dostrzegłem szkarłatne słońce, które miało przynieść mi zagładę, zarazem dając nieśmiertelność. Towarzyszące mu dzielna Skuld i posępna Verthandi wyglądały jak pozbawione znaczenia księżyce, Urth zaś dostrzegłem jako czarną plamę na jego krwistym, gasnącym obliczu, wędrującą powoli ku krawędzi gorącej tarczy. Pogrążony głęboko w myślach, zdziwiony i niespokojny, kontynuowałem wędrówkę podziemnymi korytarzami.
Rozdział XLII
Bim, bam, bom!
Wkraczając na teren Drugiego Pałacu nie miałem pojęcia, dokąd zamierzam iść, a raczej nie zdawałem sobie sprawy, że znam cel swojej wędrówki. Teraz stwierdziłem, iż nieświadomie kieruję się ku Amaran-towemu Hypogeum, by przekonać się, kto zasiada na tronie Feniksa oraz jeśli to możliwe, usunąć uzurpatora i zająć należne mi miejsce. Kiedy nadejdzie Nowe Słońce, nasza Wspólnota będzie potrzebować władcy rozumiejącego wagę wydarzeń i potrafiącego nimi pokierować — tak mi się przynajmniej wydawało.
Jedne z drzwi Drugiego Pałacu były ukryte za ogromnym arrasem wiszącym bezpośrednio za tronem. W pierwszym roku mego panowania zamknąłem je znanym tylko mi słowem, w wąskiej przestrzeni zaś między nimi a gobelinem powiesiłem mnóstwo dzwoneczków, tak że każdy, kto chciałby się tamtędy niepostrzeżenie prześlizgnąć, musiałby narobić hałasu, który w porę ostrzegłby osobę siedzącą na tronie.
Na mój rozkaz drzwi otworzyły się tak łatwo i cicho, jakby obracały się na dopiero co naoliwionych zawiasach, a kiedy zrobiłem krok naprzód, natychmiast zamknęły się za mną. Małe dzwoneczki, zawieszone na cienkich jedwabnych niciach, zadźwięczały cichutko; większy, umieszczony nieco wyżej, odpowiedział im spiżowym szeptem, posypując mi głowę nagromadzonym przez wiele stuleci kurzem.
Stałem bez ruchu, wytężając słuch. Nic przeliczyłem się; dzwonki umilkły, lecz w ostatniej chwili wśród ich chaotycznej melodii zabrzmiał śmiech Tzadkiel.
— Co to za dzwonienie? — rozległ się skrzypiący głos starej kobiety.
Odpowiedział jej męski baryton, głęboki i dźwięczny: niestety, nie zrozumiałem ani słowa z tego, co powiedział.
— Dzwonki! — wykrzyknęła siara kobieta. — Słyszeliśmy dzwonki! Czyżbyś już zupełnie ogłuchł, chiliarcho?
Zacząłem żałować, że nie zabrałem sztyletu trupowi, bo teraz miałbym czym rozciąć arras i wyjrzeć na zewnątrz. Niski glos rozległ się ponownie, ja zaś uświadomiłem sobie, że na przestrzeni wieków podobne myśli musiały przychodzić do głowy wielu ludziom stojącym tu. gdzie ja teraz, i że przynajmniej część z nich dysponowała jakimś ostrym narzędziem. Ostrożnie dotknąłem grubego materiału czubkami palców.
— Powiadam ci, że zadzwoniły. Poślij kogoś, żeby to sprawdził.
Niemal natychmiast natrafiłem na rozcięcie zrobione przez kogoś tylko nieznacznie niższego ode mnie. Przyłożywszy oko do szczeliny stwierdziłem, że stoję trzy kroki na prawo od tronu. Widziałem tylko rękę siedzącej na nim osoby; spoczywała bezwładnie na podłokietniku, przeraźliwie chuda, obciągnięta cienką jak pergamin, pokrytą plamami skórą, przez którą prześwitywały ciemnogranatowe żyły. Na kościstych palcach pyszniły się liczne pierścienie.
Przed tronem, z nisko pochyloną głową klęczała postać tak ogrom-nych rozmiarów, iż przez chwilę wydawało mi się, że to Tzadkiel w tej postaci, w jakiej doprowadziłem go do sali rozpraw na Yesodzie. Jego zmierzwione włosy były zlepione krwią.