- Nie możemy się tak całować w nieskończoność - powiedziała i wiedział, że nie było to proste stwierdzenie faktu, lecz propozycja. Zrobiła wszystko, wymagała od niego jedynie potwierdzenia. A on i tak stchórzył. Trząsł się ze strachu.
- Nie możemy też posunąć się dalej - wydusił w końcu. Uśmiechnęła się tylko, pocałowała go jeszcze raz i wysiadła. Pomachała mu ze schodków klatki schodowej. Potem widział, jak na drugim piętrze zapala się światło. Sam siedział w samochodzie jeszcze przez godzinę, walcząc ze sobą. W końcu odjechał. Pędził Puławską z powrotem do Weroniki, pocieszając się, że postąpił właściwie. Ale w gruncie rzeczy wiedział, że nie powstrzymała go wierność - obojętne, jak rozumiana - ani miłość - obojętne, jak rozumiana. Powstrzymał go strach. Upokarzające wspomnienie nerwowych drgawek towarzyszyło mu jeszcze długo po tym, jak z ulgą położył się obok swojej żony i wtulił w znajomą krzywiznę jej ciała.
To było kiedyś. A teraz? Miał trzydzieści pięć lat, za chwilę trzydzieści sześć. Jak długo ma jeszcze czekać, żeby przekonać się, jak to jest, kiedy każdy centymetr kwadratowy czyjegoś ciała jest niespodzianką? Teraz albo nigdy, pomyślał.
Wykręcił numer.
- Dzień dobry, mówi Szacki.
- Och, cześć... to znaczy, dzień dobry, panie prokuratorze.
Wziął głęboki oddech.
- Proszę mi mówić Teo.
- Monika. Szkoda, że nie zaproponowałeś tego wczoraj, moglibyśmy się pocałować z tej okazji.
Znajome drgawki wróciły. Cieszył się, że rozmawiali przez telefon.
- Mam nadzieję, że to nadrobimy - odezwał się obcy głos, który zdaniem Szackiego wcale nie był jego własnym.
- Hmm, to zupełnie tak jak ja - powiedziała. - A kiedy?
Myślał gorączkowo. Chryste Panie, musi mieć jakiś pretekst, inaczej jego zamiary będą oczywiste.
- Może w piątek? - zaproponował. - Będę miał dla ciebie ten akt oskarżenia - ostatnie zdanie było tak głupie, że gdyby wstyd miał temperaturę, Szacki pewnie by spłonął. Jakie masz jeszcze dobre pomysły, Teodorze? - zapytał sam siebie. Randka w prosektorium?
- Ach, oczywiście, akt oskarżenia - teraz już nie mógł mieć wątpliwości, co ona o tym myśli. - O osiemnastej w Szpilce? To niedaleko twojego biura. - Słowo „biura” wypowiedziała w taki sposób, jakby był urzędnikiem niższej rangi w prowincjonalnym urzędzie pocztowym.
- Świetny pomysł - powiedział, myśląc jednocześnie, że musi zadzwonić do banku i sprawdzić stan konta. Czy Weronika czyta te wyciągi? Nie pamiętał.
- No to do zobaczenia w piątek - rzuciła.
- Pa - odpowiedział, zyskując od razu przekonanie, że ze wszystkich bzdur tej rozmowy właśnie końcowe „pa” zasługiwało na złoty medal.
Odłożył słuchawkę i zdjął marynarkę. Trząsł się i był spocony jak Szwed na wakacjach w Tunezji. Wypił duszkiem dwie szklanki wody mineralnej i pomyślał, że dzięki Bogu napisał wcześniej ten pieprzony plan śledztwa, bo teraz bez wątpienia nie potrafił dłużej usiedzieć na miejscu. Wstał z zamiarem pójścia na spacer do spożywczaka koło księgarni w Alejach po colę, kiedy zadzwonił telefon. Zamarł na myśl, że to może być Monika, i odebrał dopiero po trzecim dzwonku.
Kuzniecow.
Policjant opowiedział mu o wynikach przesłuchań w Polgrafeksie, firmie Telaka. A raczej braku wyników. Przyjemny człowiek, spokojny, bezkonfliktowy, nieźle zarządzający firmą. Nikt się nie skarżył, nikt nie mówił o nim źle. Co prawda jednemu z kierowników się wymsknęło, że teraz może uda się pchnąć firmę na nowe tory, ale to było tylko typowe gadanie karierowicza.
- No i powinieneś przesłuchać koniecznie sekretarkę - powiedział Kuzniecow.
- Dlaczego? Mieli romans? - Szacki był sceptyczny.
- Nie. Ale to niesamowita dupa, mógłbym ją przesłuchiwać codziennie. Najchętniej w mundurze i w pokoju przesłuchań w pałacu Mostowskich. Wiesz, tym na dole...
- Oleg, litości, mdli mnie od twoich fantazji. Boję się, że wkrótce zaczniesz mi pokazywać zdjęcia owczarków skutych kajdankami.
- Co ci zależy - obruszył się policjant. - Wezwiesz ją, popatrzysz sobie, napiszesz jakieś bzdury w protokole. Piętnaście minut wszystkiego, więcej czasu ci zajmie wyprawa po świerszczyk do empiku.
- Pierdol się. Powiedziała coś?
- Że Telak nie rozstawał się z cyfrowym dyktafonem, na który wszystko nagrywał. Służbowe spotkania, pomysły, notatki, rozmowy, terminy. Niektórzy po prostu pamiętają, niektórzy zapisują, niektórzy robią notatki w komórce. A on nagrywał. Zadzwoniłem do żony, ale twierdzi, że nigdzie w domu tego dyktafonu nie ma.
- Czyli jednak coś zginęło - stwierdził Szacki.
- Na to wygląda. Dziwne, że akurat to.
- Tak, to nam trochę rozwala wygodną teorię o włamywaczu w panice, czyż nie? Zostawić portfel pełen kart kredytowych, a zabrać dyktafon - dość dziwne.
- Myślisz, że powinniśmy przeszukać im wszystkim mieszkania? - zapytał Kuzniecow.
- Nie mam pojęcia. Właśnie się zastanawiam - odparł Szacki, masując sobie kciukiem nasadę nosa. Potrzebował coli. - Nie, jeszcze nie. Wstrzymajmy się do poniedziałku. Muszę coś sprawdzić.
Kuzniecow nie nalegał, ale Szacki wiedział, że ma inne zdanie. I kto wie, może miał rację. Nie chciał zdecydować teraz o nalocie na mieszkania wszystkich podejrzanych. Czuł, że nie byłoby to właściwe.
W końcu zrezygnował z coli i poświęcił następne trzy godziny na znalezienie biegłego, który byłby specjalistą od terapii ustawień. Przy okazji dowiedział się, że nazwisko samego Cezarego Rudzkiego figurowało na liście biegłych. Zresztą właśnie jego najpierw mu zaproponowano. Dopiero po kilku telefonach do znajomych z instytutu na Sobieskiego dostał inne nazwisko.
- Facet dość dziwaczny, ale jak już się z tym pogodzisz, to niesłychanie interesujący - powiedział mu znajomy psychiatra. Naciskany przez Szackiego, nie chciał zdradzić, na czym ta „dziwaczność” polega, powtarzając w kółko, że Szacki musi się sam o tym przekonać.
- Chciałbym tylko zobaczyć protokół z tego spotkania - powiedział na koniec rozmowy i zaczął chichotać jak szalony.
Lekarzu, lecz się sam, pomyślał Szacki. Jak zwykle, kiedy miał do czynienia z psychologami i psychiatrami.
Terapeuta nazywał się Jeremiasz Wróbel. Szacki zadzwonił, przedstawił pokrótce sprawę i umówił się na piątek.
Rozmowa była, co prawda krótka, ale nie odniósł wrażenia, że obcuje ze szczególnym świrem.
7
W domowym gabinecie panował biurowy styl lat siedemdziesiątych, ale jemu to nie przeszkadzało, wręcz przeciwnie. Czasami nawet wyszukiwał na Allegro jakiś gadżet z epoki, nowy eksponat do swojego muzeum. Ostatnio kupił Wielką Encyklopedię Powszechną PWN z lat sześćdziesiątych - trzynaście tomów - i przymierzał się do oryginalnego radzieckiego wydania Historii II wojny światowej - dwanaście tomów. Takie wydawnictwa dobrze prezentowały się w przeszklonej biblioteczce.
Biblioteczka, wielkie politurowane biurko, lampka z zielonym kloszem, ebonitowy telefon, czarny skórzany fotel na chromowanym stelażu. Dębowa klepka, gruby bordowy dywan, na ścianach ciemna boazeria. Nie mógł sobie odmówić powieszenia nad drzwiami poroża jelenia. Potworny kicz, ale do tego wnętrza pasował wyśmienicie.
Do gabinetu mógł wejść tylko on. Sam tu sprzątał, sam ścierał kurze, sam mył okna. Drzwi były zamykane na jeden potężny zamek, do którego pasowały tylko dwa klucze. Jeden miał zawsze przy sobie, drugi ukryty był w sejfie w biurze na Stawkach. I nawet nie chodziło o to, że w swoim gabinecie przechowywał wartościowe przedmioty lub tajne dokumenty. Choć niewątpliwie rewizja przeprowadzona w tym pomieszczeniu ujawniłaby fakty zdolne przetrącić karierę paru osób ze świecznika. Zależało mu na prywatności. Na tym, aby mieć swoje miejsce, gdzie nikt - ani żona, ani kochanka, ani odwiedzające ich coraz rzadziej dzieci - nie będzie miał wstępu.