- Nie, niestety, nie - zdjęła żakiet i powiesiła na oparciu krzesła. Jej bluzka miała bardzo krótkie rękawy, widział bliznę po szczepieniu gruźlicy i nagle nabrał ogromnej ochoty na seks. - Miasto przyznaje celowe dotacje setkom różnych organizacji, z których one muszą się potem rozliczyć. Rok temu przyznaliśmy niewielkie pieniądze świetlicy, która opiekuje się na Pradze dziećmi z ADHD i różnymi innymi zaburzeniami. Głównie dzieci z praskich rodzin, możesz sobie wyobrazić. No i dostaliśmy sprawozdanie, gdzie stoi jak byk, że z tych pieniędzy zapłacili za prąd, inaczej by im go odcięli, a fundusze dostali na działalność terapeutyczną.
- Trudno prowadzić działalność terapeutyczną bez prądu - skomentował.
- Jezu, Teo, nie musisz mi tłumaczyć. Ale przepisy są przepisami. Skoro źle wykorzystali dotację, to muszę napisać, żeby zwrócili pieniądze...
- Oni oczywiście nie zwracają, bo nie mają z czego.
- Więc musimy ich pozwać. Rzecz jasna, wygramy, wyślemy komornika, komornik nic nie wskóra, totalna fikcja. Oczywiście ci pedagodzy już byli u mnie, płakali, błagali, za chwilę będę to samo robić na sali sądowej. Ale ja naprawdę nic nie mogę. - Ukryła twarz w dłoniach. - Przepisy to przepisy.
Pochylił się, wziął ją za rękę i pocałował wnętrze dłoni.
- Ale za to wyglądasz sexy - powiedział.
- A ty jesteś zbokiem. Daj mi spokój - roześmiała się i otoczyła jego nogi swoimi. - Najlepsza pora na seks, nie? - zamruczała. - Wieczorem znowu nam się nie będzie chciało.
- Zrobimy sobie kawy i zobaczymy. Może się uda.
- Zaparzę duży dzbanek - przejechała palcem po krawędzi bluzki, jeszcze bardziej odsłaniając dekolt.
- Tylko zostań w tej bluzce.
- A co, nie lubisz mojego tiszercika z misiem?
Nie mógł się nie roześmiać. Była najbliższą mu osobą i żałował, że nie może jej opowiedzieć o wszystkich swoich rozterkach, obawach i nadziejach związanych z Moniką. Chciałby otworzyć butelkę carmenere albo primitivo, usiąść obok niej w łóżku i opowiadać zabawne anegdoty, jak to bał się zamówić tort beżowy, żeby nie walczyć z nim na oczach dziewczyny. Śmieszne? Śmieszne. Uśmiałaby się? Wcale. Robili prawie wszystko razem, ale zdradzać ją musi oddzielnie.
Przekomarzali się jeszcze trochę, potem Weronika pobiegła szybko na górę, a on został jeszcze na chwilę, żeby przejrzeć gazetę. Wyjątkowo było coś ciekawego: wywiad z naczelniczką więzienia w Puławach. Opowiadała o osadzonych kobietach, najczęściej ofiarach przemocy domowej, które któregoś dnia w końcu się odwinęły. Często z ostatecznym skutkiem. Dokładnie ten przypadek dotyczył Marioli Nidzieckiej. Musiał ją oskarżyć. I nie wiedział, o co. To znaczy, wiedział, ale wiedział też, że jego kwalifikacja doprowadzi biurwy z nadzoru do palpitacji. O ile Chorko w ogóle to klepnie.
Poza tym norma: wywiad z Cimoszewiczem, który „przy tak wielkiej presji” musi się poważnie zastanowić nad zmianą decyzji. Szacki miał nadzieję, że pezetpeerowski cudowny chłopiec przeczyta dziś całą gazetę, bo kilka stron dalej pisano o amerykańskich badaniach, z których wynikało niezbicie, że wyborcy kierują się przy urnie wyglądem kandydata, a nie jego kompetencjami. A może się mylę? - zastanawiał się Szacki, wciskając gazetę do aktówki. Może właśnie jego lisia gęba wygra wybory?
Opuścił sądowe katakumby i wyszedł do holu, w którym mogłoby się zmieścić kilka składów kolejowych. Słońce wpadało przez monstrualne okna i ryło w kurzu korytarze, niczym w gotyckim kościele. Kiedyś można było tu palić, teraz Szacki musiał wyjść na dwór na pierwszego ze swoich trzech papierosów.
- Dzień dobry, panie prokuratorze, może papieroska? - usłyszał, jak tylko minął ciężkie obrotowe drzwi.
Bogdan Nebb, „Gazeta Wyborcza”. Jedyny dziennikarz, z którym kontaktował się bez odrazy. Nie licząc Moniki. Spojrzał na wyciągniętą w jego stronę paczkę Rl minima.
- Dziękuję, wolę swojego - odpowiedział i sięgnął do kieszeni marynarki po srebrne opakowanie benson&hedges, które od niedawna były w końcu dostępne w Polsce. Miał wrażenie, że smakowały gorzej niż wtedy, kiedy kupował je za granicą. Zapalił.
- W przyszłym tygodniu zaczyna się proces Glińskiego. Będzie pan oskarżał? - zagaił dziennikarz.
- Właśnie przyszedłem przejrzeć akta przed procesem.
- Ciekawa sprawa. Mało oczywista.
- Jak, dla kogo - odpowiedział lakonicznie Szacki, nie mogąc przyznać, że Nebb ma rację. A miał. Materiał dowodowy był taki sobie i dobry adwokat powinien to wygrać. On by wiedział, jak podważyć zebrane przez siebie poszlaki. Pytanie, czy adwokat Glińskiego też wie.
- Będzie pan się upierał przy tej kwalifikacji?
Szacki się uśmiechnął.
- Wszystkiego dowie się pan na sali.
- Panie prokuratorze, po tych wszystkich latach...
- Panie Bogdanie, próbuje pan coś ode mnie wyciągnąć po tych wszystkich latach.
Dziennikarz strzepnął popiół do wypełnionej po brzegi popielniczki.
- Słyszałem, że prowadzi pan śledztwo w sprawie morderstwa na Łazienkowskiej.
- Akurat miałem dyżur. Myślałem, że pan już się nie zajmuje bieżącymi kryminałkami.
- Koledzy opowiadali, że to ciekawa sprawa.
- Myślałem, że teraz ostrożnie podchodzicie do waszych policyjnych źródeł - powiedział Szacki, pijąc do głośnej ostatnio afery, kiedy „Wyborcza” w poniedziałek napisała o gangu w KGR we wtorek i środę upierała się przy swoim mimo kolejnych dementi, a w piątek sypnęła swoich informatorów, twierdząc, że celowo wprowadzili ją w błąd. Dla Szackiego był to dowód na słuszność podstawowej zasady, jaką kierował się przy kontaktach z mediami: nigdy nie mów nic, czego i tak by nie wiedzieli.
- Prasa też popełnia błędy, panie prokuratorze. Jak każda władza.
- Różnica polega na tym, że prasy nie wybieramy w wyborach powszechnych - odciął się Szacki. - Historia uczy, że władza samozwańcza popełnia najwięcej błędów. I najzręczniej je tuszuje.
Dziennikarz uśmiechnął się pod wąsem i zgasił papierosa.
- A jednak jakoś to działa, czyż nie? Do zobaczenia na sali, panie prokuratorze.
Szacki skinął mu głową, wrócił do środka i spojrzał na zabytkowy zegar, wiszący w holu nad szatniami. Późno. A miał jeszcze tyle do zrobienia. Znowu poczuł się zmęczony.
2
Teodor Szacki usiadł na łóżku, na którym prawie dwie noce spędził Henryk Telak. Wyjął z aktówki protokół oględzin miejsca, przerzucił go jeszcze raz, choć robił to już wcześniej. Nic tu nie było, same oczywistości. Po raz kolejny. Zniechęcony, odłożył protokół, rozejrzał się po ciemnym pomieszczeniu. Łóżko, stolik koło łóżka, lampka, dywanik z Ikei, płytka szafa, lustro na ścianie, krzyż nad drzwiami. Nie było nawet krzesła. Jedno niewielkie okno z dwiema klamkami, z futryny odłaziła farba, a szyba prosiła, aby umyć ją także z drugiej strony.
Szacki obejrzał wcześniej pozostałe pokoje - wszystkie wyglądały tak samo. W drodze na Łazienkowską myślał, że może coś go natchnie, zobaczy jakiś szczegół, intuicja podpowie mu, kto był mordercą. Nic z tego. Z dziedzińca - teoretycznie zamykanego na noc, ale Szacki nie wierzył, żeby ktokolwiek tego pilnował - wchodziło się przez brzydkie brązowe drzwi do holu. Z holu można było przejść do refektarza, do salki, w której znaleziono trupa, lub pójść dalej wąskim korytarzem, prowadzącym do pokoi (w sumie było ich siedem) i łazienki. Dalej znajdował się następny hol i łącznik do innej części klasztoru. Choć Szacki nie był pewien, czy słowo „klasztor” było właściwe. Kiedy patrzyło się na budynek z zewnątrz - tak. Jednak w środku było to raczej zapuszczone, nieremontowane od wielu lat biuro. Ciemne i ponure. Łącznik przegradzały dwuskrzydłowe sosnowe drzwi, których nigdy nie otwierano.