Выбрать главу

Janina Chorko się umalowała. To było straszne. Nieumalowana była po prostu brzydka, z make-upem przypominała trupa, którego dzieci przedsiębiorcy pogrzebowego umalowały dla zabawy kosmetykami mamy. I który pod wpływem tych zabiegów ożył i poszedł do pracy. Miała na sobie cienki golf i chyba nic pod spodem. I pomyśleć, że jeszcze chwilę temu był pewien, że nic go tak nie kręci jak kobiece piersi. To już zamierzchła przeszłość, prehistoria, sylur, dewon, kambr. Bał się patrzyć w jej stronę, co było o tyle proste, że zaczęła go opieprzać, więc mógł z ulgą spuścić wzrok i udawać zbesztanego prokuratora.

Morderstwo to morderstwo, prokuratura nie jest od wyręczania obrońcy, chyba nie zapamiętał, o czym rozmawiali wczoraj, zawsze może przecież zmienić kwalifikację na sali sądowej, nie wkurwiając przy tym wszystkich swoich przełożonych, i tak dalej.

- Nie - odparł krótko, kiedy już skończyła, podnosząc głowę i patrząc jej w oczy. Tylko w oczy. Wyjął z kieszeni marynarki paczkę papierosów i zapalił pierwszego dzisiaj. A już dawno minęło południe, całkiem nieźle.

- W tym budynku się nie pali - powiedziała chłodno, zapalając sama. Wiedział, że powinien jej podać ogień, ale bał się, że źle zinterpretuje ten gest. Wyjęła z szuflady popielniczkę pełną niedopałków i postawiła na biurku między nimi. - Co to znaczy: „nie”?

- To znaczy, że nie oskarżę Marioli Nidzieckiej o zabójstwo - odpowiedział bardzo wolno i bardzo spokojnie. - Prawdę mówiąc, dziwię się, że w ogóle napisałem akt oskarżenia w sprawie tak oczywistego zastosowania obrony koniecznej. Wstydzę się tego, że ugiąłem się pod wyobrażoną presją. Jak widać, intuicja mnie nie zawiodła. Ale i tak nie ma gorszej cenzury niż autocenzura. Przepraszam panią jako swoją przełożoną i osobę odpowiedzialną także za moje decyzje.

Chorko dmuchnęła dymem w stronę sufitu i nachyliła się w jego stronę. Westchnęła ciężko prosto w popielniczkę, wzniecając chmurę popiołu. Szacki udał, że tego nie zauważa.

- Co mi pan tutaj pierdoli, panie Szacki? - wyszeptała.

- Mówię - nie był w stanie użyć czasownika, który kojarzył się z seksem - że dość mam tego przewidywania, co się, komu spodoba, a co nie. Mówię, że powinniśmy pracować tak, jak uważamy za słuszne, a dopiero wtedy się martwić, kiedy ktoś się do nas przyczepi. Mówię, że się martwię, kiedy słyszę od pani, że powinienem czytać w myślach przełożonych, bo zawsze sądziłem, że jest pani inna. Mówię, że jest mi z tego powodu niewymownie przykro. I pytam: czy pani uważa, że kwalifikacja prawna jest zła?

Szefowa śródmiejskiej prokuratury zdusiła peta zdecydowanym ruchem nałogowego palacza i podsunęła popielniczkę Szackiemu. Opadła na swój pseudoskórzany fotel i nagle Szacki zobaczył w niej starą, zmęczoną kobietę.

- Panie prokuratorze Szacki - powiedziała z rezygnacją. - Ja jestem starą i zmęczoną kobietą, która widziała więcej takich historii, niż powinna. I pierwsza bym się podpisała pod decyzją o umorzeniu ze względu na przepisy o obronie koniecznej. Mało tego. Uważam, że tego skurwysyna powinniśmy ekshumować, wskrzesić i wsadzić na długie lata. I ma pan rację, że im dłużej siedzę w skórzanym fotelu zamiast przesłuchiwać świadków, tym bardziej myślę o tym, „co oni powiedzą”. Źle się dzieje, cholera. I myślałam o tym, co mówiłam panu wczoraj, że trzeba czasami się ugiąć, żeby przetrwać. Mniejsze zło. Zgadza się pan z tym?

- Trochę tak, trochę nie - odparł dyplomatycznie. To było pytanie, na które żaden prokurator w Polsce nie mógłby odpowiedzieć kategorycznie z czystym sumieniem.

- Tak, powinni to napisać pod orzełkiem przy drzwiach jako nasze zawołanie herbowe. Trochę tak, trochę nie. Ale raczej nie?

- Raczej.

- Ma pan rację - znowu westchnęła. - Podpiszę panu ten akt oskarżenia, wyślemy go na Krakowskie i zobaczymy, co dalej. A jak to się zrobi nie do zniesienia, trzeba będzie się zastanowić. Moja koleżanka z Woli zrobiła papiery radcowskie, zatrudniła się w dziale prawnym u producenta wody mineralnej w Beskidach. Ma domek w górach, pracuje po osiem godzin, zarabia dwanaście tysięcy miesięcznie. I nikt jej nie obleje twarzy kwasem ani nie porysuje złośliwie samochodu, bo to „ta kurwa” z prokuratury.

Szacki w milczeniu pokiwał głową. Miała rację, ale bał się, że jeśli za bardzo zacznie jej przytakiwać, to poczuje, że odnalazła w nim bratnią duszę i zaproponuje, żeby wpadł do niej na lampkę wina i pogaduszki o smutnej doli prokuratora w Rzeczypospolitej. Odczekał chwilę z uprzejmości, podziękował szefowej, bąknął coś o górze papierów i wyszedł, pozostawiając Janinę Chorko otoczoną niewesołymi myślami, smrodem papierosów i zapachem skóropodobnego fotela.

3

Do pałacu Mostowskich poszedł na piechotę, ponieważ całe centrum stało w gigantycznym korku. Żaden pojazd nie mógł przejechać przez serce miasta - rondo koło Rotundy. Teraz to już nie było, co prawda „rondo koło Rotundy”, tylko rondo imienia Dmowskiego, którego uczczono tym pozbawionym wszelkiego uroku skrzyżowaniem dwóch autostrad. Mógłby łatwo dojechać na plac Bankowy metrem, ale podziemną kolejkę też zamknięto. Toteż nie bez przyjemności poszedł Bracką w stronę placu Piłsudskiego, mając nadzieję, że miasto ruszy do czasu zakończenia przesłuchania i będzie mógł wrócić do prokuratury autobusem.

To była ładna przechadzka i Szacki pomyślał, że gdyby przywieźć jakiegoś cudzoziemca z lotniska z zawiązanymi oczami na jej początek, potem zabrać go na spacer tą trasą, a na końcu znowu zawiązać oczy i odtransportować na

Okęcie, to turysta mógłby odnieść wrażenie, że Warszawa jest całkiem ładnym miastem. Chaotycznym, ale ładnym. No i pełnym kawiarni, knajp i klubów, których akurat na tym szlaku było mnóstwo.

Zwłaszcza odcinek od Świętokrzyskiej, Mazowiecka i Kredytowa z pięknymi kamienicami, sklepami dla plastyków, (że niby Warszawa - miasto artystów), zbór przy placu Małachowskiego, budynek Zachęty, (że niby miasto sztuki) i powalająca panorama placu Piłsudskiego z Teatrem Wielkim (miasto teatru) i Metropolitanem Fostera (miasto dobrej architektury, ha, ha, ha).

A na koniec spacer przez Ogród Saski z obowiązkowym podziwianiem wygrzewających się na ławkach Polek. Przez wiele lat Szacki nie cierpiał tego miejsca, na jednej z tych ławek dostał kosza od dziewczyny, w której kochał się w ogólniaku. Niedawno zobaczył ją w sklepie. Łysiejący mąż pchał przed sobą wózek, z którego wysypywały się dobra, ona miała skrzywioną twarz i ciągnęła za sobą dwójkę dzieci. A może jedno ciągnęła, a drugie miała na ręku? Tak naprawdę z całego obrazka Szacki najlepiej zapamiętał fakt, że miała przetłuszczone włosy i wyraźne odrosty. Udał, że jej nie poznaje.

Na placu Bankowym Szacki przyśpieszył kroku, było kilka minut po szóstej. Przebiegł przejściem podziemnym na skwerek przed kinem Muranów i od razu poczuł się winny. Uważał się za przedstawiciela inteligencji, a jako taki nie powinien przegapić żadnej premiery w Muranowie, gdzie zamiast hollywoodzkiego chłamu pokazywano mniej lub bardziej ambitne europejskie filmy. Tymczasem bywał tu tylko od wielkiego dzwonu. Obiecywał sobie, że zobaczy to później na DVD, ale nigdy nie wypożyczył żadnego ambitnego europejskiego filmu. Ba, nawet w telewizji nie chciało mu się oglądać tej nudy. Tym razem grali Rekonstrukcję, jakieś duńskie rozważania nad sensem życia chyba. Odwrócił wzrok od oskarżycielsko wielkich liter repertuaru. Pół minuty później był już w holu klasycystycznego pałacu Mostowskich, gdzie kiedyś urzędowały władze carskie, potem wojsko polskie, potem Milicja Obywatelska, a obecnie - Komenda Stołeczna Policji.

Nawrocki się postarał. Spełnił swoją obietnicę i posadził Olgierda Boniczkę w najmniejszym i najbardziej ponurym pokoju przesłuchań w KSR Szacki w ogóle nie był pewien, czy to pokój przesłuchań - może Nawrocki wstawił do jakiejś zapomnianej pakamery stolik i trzy krzesła tylko po to, aby sprawić na Boniczce wrażenie przesłuchania jak na gestapo. Pomieszczenie miało kilka metrów kwadratowych, brudne ściany i brudne drzwi, żadnego okna. Jedynym źródłem światła była odrutowana żarówka pod sufitem. Na szczęście Nawrocki powstrzymał się przed przytarganiem biurowej lampy na wysięgniku - podstawowego rekwizytu totalitarnych przesłuchań.